Groźne zaniechanie w ekipie Tuska. Tomasz Wróblewski: KOD - pokolenie "niezatrudnialnych"
W 2007 roku, kiedy Donald Tusk obejmował rządy, eksperci grzmieli już, że polskie uczelnie ze swoją skostniałą strukturą, premiującą wysługę lat i konformistyczne postawy, a nie osiągnięcia naukowe, nie są w stanie zapewnić odpowiednich kadr rozwijającej się gospodarce. Międzynarodowe rankingi były nieubłagane. Ale rząd, tak jak nie chciał narażać się górnikom i nauczycielom, tak też unikał konfrontacji ze środowiskiem naukowym. Nie było mowy o reformach - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", dla Wirtualnej Polski.
Zgromadzenia KOD bardziej przypominają dziś kolejki po nowy model IPhone'a niż marsz rycerzy utraconej wolności. Z całą swoją inteligencką egzaltacją, kapeluszami, posiwiałymi kitkami na głowie i pretensjonalnymi hasłami pisanymi pod facebookowe selfie, ludzie KOD-u może i wyglądają komicznie, ale są i zostaną. Część pewnie wystraszona perspektywą utraty państwowych etatów. Fundacje, agencje obsługujące spółki skarbu, lewicowi dziennikarze, wydawcy uzależnieni od dotacji państwa, ale nie tylko oni wychodzą na ulicę. Tysiące w marszach i kolejne dziesiątki tysięcy w domach - wszyscy święcie przekonani, że coś się kończy i czas się bać.
Odsuńmy na chwilę całe to pretensjonalne zadęcie, brylujących polityków, aktorów, lewicowych dziennikarzy odgrywających swoje role, a w tle zobaczymy naprawdę wystraszonych i sfrustrowanych ludzi. Tracą coś, czego tak naprawdę nigdy nie mieli, ale szczerze w to wierzyli - przynależność do lepszej kasty. Miraż wyższego wykształcenia, przepustkę do życia na "europejskim" poziomie, gwarancję godnej pracy i płacy - podwyższonego standardu względem średniej krajowej.
Żyli w przekonaniu, że dyplom, niezależnie od jakości wykształcenia, zawsze będzie przepustką do lepszego życia. Coś, co było prawdą we wczesnych latach 90., w gospodarce niedoboru, po 2000 roku już się nie sprawdzało, a po 2007 roku było już zwykłą manipulacją i sprowadzaniem młodych ludzi na manowce.
Dyplom, nieważne jaki, był przepustką do lepszego życia
Współczynnik osób z wyższym wykształceniem po 1989 roku wynosił 6,8 proc. Mieliśmy w Polsce zaledwie 10 uniwersytetów, 18 wyższych szkół technicznych i niemal każdy, kto w transformacji kończył studia, wolny od obciążeń PRL-owskich zakładów pracy, znajdował pracę. Dla znających język była dodatkowa premia. Według "Education First", międzynarodowej instytucji badającej znajomość języka angielskiego w 63 nieangielskojęzycznych państwach, w 1991 roku Polska z trudem mieściła się w pierwszej pięćdziesiątce. Rynek był jak studnia bez dna. Zachodnie korporacje płaciły pośrednikom każde pieniądze za młodych i chłonnych wiedzy.
Dyplom, nieważne jaki, był przepustką do lepszego życia. Dokonaliśmy cudu. Odsetek osób z wyższym wykształceniem w wieku do 34 lat przekroczył 40 proc. Skok o blisko 30 proc. od 2000 roku. Ten sam ranking znajomości języka angielskiego plasuje nas dziś na szóstym miejscu na świecie. Wyprzedzają nas już tylko kraje skandynawskie, Holandia i Dania. Mamy dziś 453 uczelnie, w tym 19 uniwersytetów, 25 uczelni technicznych. Tylko co z tego, że zaginamy wszystkie wykresy, skoro w światowych rankingach jakości wykształcenia najlepsze z naszych uczelni z trudem mieszczą się w pierwszej pięćsetce.
Ustawa z 1991 roku, wprowadzająca możliwość tworzenia niepublicznych uczelni, była konieczna dla nadgonienia Zachodu i wypełnienia luki rynkowej. Gorzej, że nie towarzyszyła jej kategoryzacja poziomu kształcenia i podział według standardów nauczania. Kiedy w 2003 roku "Newsweek" próbował wprowadzić na rynek ranking najlepszych uczelni pod względem zatrudnialności absolwentów, podniósł się tak silny protest środowisk akademickich, że wydawca musiał zawiesić projekt. To był początek kształcenia "niezatrudnialnych". Uczelnie zamiast konkurować poziomem kształcenia, na gwałt równały w dół, żeby przyjąć jak najwięcej, a nie jak najlepszych, studentów.
Dobre, szacowne uczelnie publiczne, czasem z kilkusetletnią tradycją, zamiast odnaleźć dla siebie unikalne miejsce w nowej rzeczywistości, włączyły się w ten wyścig. Słabsi studenci, którzy nie zdawali egzaminów wstępnych, mogli podjąć kształcenie za pieniądze. Zaniżali poziom nauki i ciągnęli resztę w dół. Żeby ułatwić im studia, zachęcano do podejmowania nauki na łatwiejszych kierunkach, a potem w nieskończoność pozwalano zaliczać zawalone semestry. Przedmioty jak turystyka i rekreacja, socjologia, psychologia, dziennikarstwo, marketing, pedagogika i sławetne zarządzanie, kwitły. W 2012 roku na "turystyce i rekreacji" studiowało 28,2 proc. wszystkich studentów nauk społecznych, rekordy wciąż biły przyjęcia na wydziały dziennikarstwa. To był już czas padających biur podróży i zamykanych gazet. To był też rok w którym 14 proc. absolwentów turystyki i 12 proc. studentów dziennikarstwa lądowało na bezrobociu. W 2012 roku 16,3 proc. wszystkich studentów wybrało kierunek "zarządzanie i marketing", podczas gdy
bezrobocie w tej grupie według Barometru Perspektyw Zatrudnienia Manpower oscylowało na poziomie 14,2 proc. To były też lata tworzenia wydziałów filozofii na peryferyjnych uczelniach w Białymstoku i w Częstochowie.
Z roku na rok przybywało nam młodych ludzi z bezużytecznym wykształceniem, które coraz łatwiej było uzyskać, ale coraz trudniej było znaleźć po nim pracę.
Dla rządzących był to wygodny sposób na skanalizowanie natłoku młodzieży wkraczającej w dorosłe życie. Za pieniądze rodziców tysiące młodych ludzi nie zawyżały statystyk bezrobocia. Zamiast sfrustrowanej masy rozsadzającej system, cała energia szła w zdobywanie dyplomów. Rząd zamiast reformować szkolnictwo wyższe, karmił nas statystykami rosnących wskaźników, a młodym ludziom wmawiał, że czeka ich świetlana przyszłość.
Jedno z najgroźniejszych zaniechań, jakich dopuściła się ekipa Tuska
W 2007 roku, kiedy Donald Tusk obejmował rządy, eksperci grzmieli już, że polskie uczelnie ze swoją skostniałą strukturą, premiującą wysługę lat i konformistyczne postawy, a nie osiągnięcia naukowe, nie są w stanie zapewnić odpowiednich kadr rozwijającej się gospodarce. Międzynarodowe rankingi były nieubłagane. Ale rząd, tak jak nie chciał narażać się górnikom i nauczycielom, tak też unikał konfrontacji ze środowiskiem naukowym. Nie było mowy o reformach. Przeciwnie, system był petryfikowany nowymi pieniędzmi z UE i fikcyjnymi programami na innowację, które zamiast nowej myśli technologicznej, demoralizowały młodą kadrę.
Intencjonalne czy nie, ale to było jedno z najgroźniejszych zaniechań, jakich dopuściła się ekipa Donalda Tuska. Na pozór mniej kosztowne od odłożonych reform przemysłu górniczego czy energetycznego, ale w dłuższym czasie mogące mieć nawet groźniejsze skutki społeczne.
Na złudzeniach, obietnicach lepszego życia i aspiracjach młodych ludzi, Donald Tusk oparł całą filozofię swoich rządów, przeciwstawiając młodą wykształconą inteligencję narodowemu kołtunowi. Wokół PO konsolidował całe pokolenie dwudziesto-trzydziestolatków, aspirujących i żyjących w przekonaniu, że są elitą narodu. Wtedy powstają koncepty moherów, "dzieciorobów", "my nowocześni". Wtedy "GW" stawia znak równości między patriotami, nacjonalistami a antysemitami. Wtedy tworzona jest fałszywa alternatywa państwa dążącego do Zachodu i państwa kołtunów, staczającego się do poziomu Białorusi. Ale wtedy też pierwsi prawnicy dosiadają taksówek, socjolodzy podbijają zmywaki w Londynie. Rząd widząc zbliżający się niepokój społeczny i postępującą frustrację, wychodzi im naprzeciw.
Przeczytaj też: Hitler powrócił! - "Er ist wieder da"
W pośpiechu rozbudowuje administrację państwową i samorządową. Administracja publiczna puchnie w ciągu ośmiu lat z 382 tysięcy do 444 tysięcy urzędników. Zatrudnieni w całym sektorze publicznym to już blisko 4 mln osób na 16 mln wszystkich pracujących. Pokolenie miernie wykształconych, z rozbudzonymi aspiracjami a jednocześnie przyzwyczajone, że wszyscy mają dostosować się poziomem do nich, a nie odwrotnie, zalega nasze urzędy skarbowe, biura wydające wszelkiego rodzaju pozwolenia, koncesje, kontrolujące i zakazujące. Zgodnie z prawem Parkinsona, w miarę przybywania urzędników, przybywa nam praw i przepisów, które racjonalizują ich byt, a nieznośnym tworzą życie przedsiębiorcom i zwykłym ludziom.
Doradcy i eksperci od PR Tuska wychodzili z założenia, że wykształcenie, nawet jeżeli jego jakość zostawia sporo do życzenia, uczy tolerancji i otwartości na świat. Rozbudza ambicje każące wspierać establishment, którego beneficjentami stają się nowi urzędnicy. Nic bardziej mylnego. Doświadczenia innych państw pokazują, że nadprodukcja osób z wyższym wykształceniem, pozbawionych umiejętności pozwalających im znaleźć pracę adekwatną do aspiracji, prawie zawsze źle się kończy. Jest przyczyną ogromnych napięć i konfliktów społecznych.
Amerykański socjolog Thomas Sowell w książce "Bogactwo, Bieda i Polityka" w rozdziale tłumaczącym obecne napięcia rasowe w USA pisze o fatalnych konsekwencjach premiowania na uczelniach czarnoskórych. Tak zwana akcja afirmatywna, ulgowo traktująca mniejszości narodowe i często dająca bezwartościowe dyplomy, leży dziś u źródła ogromnych frustracji i poczucia krzywdy. Młodzi ludzie swoje frustracje na rynku pracy tłumaczą rasizmem i przerzucają odpowiedzialność na białych, podczas gdy, jak twierdzi Sowell, skądinąd sam czarnoskóry profesor, "Odpowiedzialna za to była obłudna poprawność polityczna". W rezultacie tym, którym chciano pomóc, wyrządzono krzywdę. Im i całemu społeczeństwu. Podobnych przykładów nie brakuje w historii Europy. Profesor Uniwersytetu George'a Washingtona w książce "Korzenie czeskiego renesansu" w rozdziale poświęconemu konfliktom narodowościowym pisze o klasie "niezatrudnialnych", która po I wojnie światowej domagała się czystek etnicznych i usuwania niemieckich urzędników z biur, samej
nie mogąc im dorównać.
Uczelnie nie przestają produkować "niezatrudnialnych" absolwentów
Narastająca frustracja odpowiedzialna była też za rozmaite antysemickie ruchy w okresie międzywojennym. Ezra Mendelsohn, w książce "Żydzi w Europie Środkowo-Wschodniej w okresie międzywojennym" (The Jews of East Central Europe between the World Wars) analizuje napięcia rasowe w kontekście nadprodukcji "niezatrudnialnych" absolwentów szkół wyższych w Niemczech, Czechosłowacji i w Polsce.
Polska 2015/2016 to kraj, który wyeksportował blisko 700 tysięcy osób z wyższym wykształceniem (dane CBOS). To półtora razy tyle, ile osób rocznie kończy w Polsce studia. Sektor publiczny wchłonął ponad dwa kolejne roczniki. Ludzi, którzy wiedzą, że nie ma dla nich miejsca w sektorze prywatnym, że ich doświadczenia zawodowe są często równie fikcyjne, co ich wykształcenie. Sama wzmianka o przesunięciach w strukturach administracji budzi w nich strach.
Przez osiem lat Platforma Obywatelska i PSL (przez 20 lat) w oparciu o strukturę administracji państwowej, spółek skarbu państwa, agencji rządowych i firm żyjących z rządowych kontraktów budowała olbrzymi network zależności politycznych. Łańcuszek zobowiązań idący od prezesa w dół, często aż do najniższych szczebli w drabinie zatrudnienia.
Strach jest zrozumiały i jest zjawiskiem, które obserwujemy w większości demokracji po wyborach. Zwłaszcza tych, w których udział wydatków państwa jest tak wysoki, jak w Polsce - powyżej 40 proc. PKB. Ale dla młodego pokolenia polskich "niezatrudnialnych" to będzie pierwsza tak gwałtowna wolta. W 2007 roku wielu dopiero co wychodziło ze swoimi "niby-dyplomami". Zrozumiały jest strach, na który nakłada się brak umiejętności, pozwalających im funkcjonować poza partyjno-państwowym networkiem. Prysnąć mogą resztki złudzeń, że choć zarobki są marne, to oni sami wciąż należą do jakiejś lepszej kasty.
Większość z nich oczywiście utrzyma swoje stanowiska i powoli zacznie się stabilizować. Marsze KOD zaczną tracić paliwo. Ale problem zostanie. Uczelnie nie przestają produkować "niezatrudnialnych" absolwentów - ludzi, na których nawet przy spadającym bezrobociu nie ma popytu. Rozbudowane struktury akademickie wykładowców socjologii, filozofii, marketingu i zarządzania dalej będą przerośnięte. Z tymi wszystkimi ludźmi coś trzeba będzie zrobić, znaleźć im pracę i to w czasach niżu demograficznego. Jak każda odkładana w czasie reforma, tak i ta będzie bolesna. W innym razie frustracja dalej będzie wylewała się na ulice. Pretekstów nie zabraknie.
Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski