Gest Beaty Szydło bardzo dobry, ale równie spóźniony
Prokuratura, policja, prezes PiS, minister spraw wewnętrznych i szef klubu PiS w przekonywaniu o winie 21-letniego kierowcy seicento pokazują srogie oblicze obozu władzy. Bez względu na to, czy Sebastian K. jest winny wypadku z udziałem samochodu Beaty Szydło czy nie, PiS zamiast już na początku zdobyć się na gest wobec młodego kierowcy, starał się go rozjechać walcem.
A przecież jednym przyjaznym gestem premier Beaty Szydło, bądź przedstawiciela rządu, wobec młodego kierowcy, PiS mogłoby tu wizerunkowo zminimalizować straty obozu władzy. Na taki gest zdobyto się dopiero po niespełna tygodniu. Spóźniony refleks i brak pokory. Szydło odwiedziła rannego funkcjonariusza BOR, a prezes PiS Jarosław Kaczyński przyszedł z kwiatami do pani premier. Ale Sebastian K. na gest empatii musiał czekać dłużej.
Zdrowie uczestników wypadku - pani premier, kierowcy fiata i funkcjonariuszy BOR - jest najważniejsze. Ale nie sposób abstrahować od politycznej i wizerunkowej otoczki tego wydarzenia. Dlaczego?
Bo premier Beata Szydło napisała do kierowcy seicento i jego rodziny z dużym opóźnieniem. Kiedy przechodziła badania i w pierwszych dniach pobytu w szpitalu, kiedy absolutnie zrozumiałe są zabiegi o własne zdrowie, nikt z rządu nie pospieszył i nie wyręczył jej w wykonaniu publicznego gestu wobec kierowcy seicento.
- Rozumiem, iż podświadomie może się Pan obawiać, że w związku z pełnioną przeze mnie funkcją, w postępowaniu nie będziemy traktowani równo. Piszę do Pana także, aby zapewnić, że z mojej strony jest oczekiwanie, że ta sprawa będzie potraktowana jak każde inne takie zdarzenie. (…) Nie dopuszczam myśli, że mogłoby być inaczej - czytamy w opublikownaym właśnie liście pani premier. Wypadek wydarzył się jednak 10 lutego.
Kłopot nie tylko w czasie reakcji PiS, ale też w tym, że gdy Szydło przebywała w szpitalu, to jej minister - Mariusz Błaszczak - wespół z innymi najważniejszymi politykami PiS, swoimi wypowiedziami utwierdzał młodego kierowcę w przekonaniu, że cała machina państwa jest przeciwko niemu.
Ten kontrast od chwili wypadku jest uderzający. Z jednej strony aparat państwa, a z drugiej początkowo bezbronny młodzian, który starym, małym samochodem zderzył się z opancerzoną limuzyną szefowej rządu. Teraz nie sposób jeszcze stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, kto jest winny wypadkowi - tym bardziej, że prokuratura dopiero postawiła "cywilnemu" kierowcy zarzuty, a jeszcze nie dowiodła ich przed sądem. Przekaz PiS powtarzany jak mantra jest jednak prosty: winny jest kierowca fiata.
Drugim komunikatem PiS, tuż po wypadku, było pomstowanie na falę hejtu, która - według partii rządzącej - wylała się w internecie na panią premier. Bądźmy jednak szczerzy: ona wylewa się przy okazji niemal każdego wydarzenia z udziałem polityka, a już w szczególności wobec tych najważniejszych. Wiele wpisów na Facebooku czy Twitterze, tak szeregowych internautów, jak i polityków opozycji, trąciło głupotą, a już hasła, że "Beata Szydło przeżyła Oświęcim" (tam wydarzył się wypadek) to przejaw chamstwa.
Nie zmienia to jednak clou wydarzenia i najważniejszych pytań: czy wypadek z udziałem premier to przejaw głębokiego kryzysu BOR, a więc nieudolności i nieprzewidywalności ekipy PiS, która od ponad roku ma Biuro we władaniu? Czy w BOR dochowywano wszystkich procedur, a wypadek jest jedynie przypadkiem i efektem błędu młodego kierowcy?
Z informacji ujawnianych przez Wirtualną Polskę wynika, że BOR działa pod presją VIP-ów i stąd prowokowane są sytuacje ryzykowne. Świadomość tego, że - wbrew zapewnieniom choćby ministra Mariusza Błaszczaka - Biuro nie działa jak szwajcarski zegarek, musi skłaniać ekipę PiS do jak najszybszego zamknięcia sprawy i wskazania winnego. Zainteresowanie opozycji temu nie sprzyja. Ale już groźba formułowana przez szefa klubu PiS, prof. Ryszarda Terleckiego, wobec opozycji, która broni kierowcy fiata - chcąc przy tym, co oczywiste, skorzystać politycznie - tylko podgrzewa atmosferę.
Wbrew deklarowanym nadziejom Beaty Szydło.