Doktryna środkowego palca, czyli polityka Trumpa w praktyce
Wyjście Ameryki z Rady Praw Człowieka ONZ nie ma praktycznego znaczenia. Ale decyzja ta jest kwintesencją prymitywnej doktryny Trumpa. Wyrażają je słowa: "Jesteśmy Ameryką, suko".
Zanim ktokolwiek zdąży się oburzyć na powyższe sformułowanie idei przyświecającej obecnej adminsitracji w Waszyngtonie, śpieszę wyjaśnić, że nie ja je wymyśliłem. W ten sposób ujął ją jeden z wysokich urzędników Białego Domu cytowany przez dziennikarza tygodnika "The Atlantic" Jeffreya Goldberga. Kiedy Goldberg podał w wątpliwość fakt, że istnieje coś takiego jak doktryna Trumpa, ten natychmiast odparł, że oczywiście, że istnieje i wyrażają je właśnie słowa 'We're America, bitch". Inny cytowany oficjel lekko ją zmodyfikował, zmieniając liczbę pojedynczą na mnogą, ("We're America, bitches"). Publicysta uznał to za najbardziej trafne i uczciwe ujęcie polityki zagranicznej Trumpa, jakie dotychczas padło.
Decyzja USA, by wycofać się z członkostwa w Radzie Praw Człowieka ONZ pokazuje, że Goldberg miał rację. Pod względem czysto praktycznym decyzja ta nie ma wielkiego znaczenia. Waszyngton od dawna - często słusznie - krytykował funkcjonowanie Rady, wytykając jej stronniczość, hipokryzję i bezsilność. Rada przyjmowała rezolucję za rezolucją przeciwko Izraelowi (który - trzeba to zaznaczyć - często na to zasługiwał), niemal całkowicie ignorując przewinienia reżimów takich jak ten w Chinach, czy w Rosji. Niełatwo wskazać przykład, w którym przyczyniła się do poprawy sytuacji praw człowieka.
Mimo to, ruch administracji Trumpa to potężny symbol, doskonale wpisujący się w doktrynę Trumpa. Nie stoi za nim nic poza pokazaniem światu środkowego palca. Pokazanie, że z Ameryką trzeba się liczyć. A Ameryka to Ameryka i liczyć z nikim się nie musi. I nie jest ważne, że koszty tego pokazania są duże. Nieważne, że w rezultacie wiąże się to z upadkiem reputacji USA w oczach świata i degradacją koncepcji praw człowieka w ogóle. To znamienne, że nawet administracja George'a W. Busha, która kilkakrotnie groziła wycofaniem się z RPC, nigdy nie zdecydowała na ten ruch.
Kontekst decyzji czyni ją tym bardziej wymowną. Dzieje się to niedługo po tym, jak amerykański prezydent obsypał pochwałami jednego z najgorszych dyktatorów na Ziemi. Dzieje się w momencie, kiedy świat z przerażeniem patrzy, jak administracja Trumpa z pełną świadomością odbiera dzieci imigrantom i uchodźcom, uciekającym od przemocy gangów i niestabilności. I umieszcza je, płaczące i przestraszone, w klatkach pod namiotami na teksańskiej pustyni. Sprawa budzi odrazę i oburzenie wszystkich grup religijnych, amerykańskich i światowych autorytetów moralnych, a nawet wielu wyborców i partyjnych kolegów Trumpa. Nic to. Ważne jest, by - jak to powiedział doradca Trumpa Stephen Miller - wysłać sygnał.
Przeczytaj również: Kim otrzymał od Trumpa wszystko, czego chciał.
Biznes według Trumpa: Oddać coś za nic
Oczywiście wtorkowa decyzja nie jest pierwszym przykładem doktryny Trumpa w praktyce. Wycofywanie się z globalnych traktatów (porozumienie klimatyczne z Paryża), wszczynanie wojen handlowych i regularne łajanie sojuszników nie ma praktycznego sensu, wiąże się z ogromnymi kosztami i znikomymi zyskami. Ale jest za to okazją do zamanifestowania, że z Ameryką trzeba się liczyć, że może wszystko i - podobnie jak Polska - wstaje z kolan.
Rzecz jasna, części Amerykanów takie podejście imponuje. Ale z zewnątrz może budzić tylko niesmak i politowanie. Paradoksalnie, to "czynienie Ameryki znowu wielką" czyni ją w praktyce niezwykle małą. Z "lidera wolnego świata" staje się słabnącym mocarstwem, które nie reprezentuje niczego, poza prymitywną siłą. Można machać ręką, że to tylko kwestia wizerunkowa, a prawami człowieka i tak nikt się nie przejmuje. Ale mimo swoich licznych przewin, siła Ameryki leżała w tym, że reprezentowała coś więcej: wartości, wolność, demokrację. Między innymi dlatego zdołała wygrać zimną wojnę i zbudować najpotężniejszy sojusz na świecie. Teraz wszystko to oddaje za darmo. Tak wygląda sztuka robienia interesów w wykonaniu Trumpa.