Dlaczego wojna nuklearna z Koreą Północną może być mniejszym złem
Czy atak nuklearny na Koreę Północną w czasie, kiedy tamtejsze głowice nuklearne mogą sięgnąć niemal każdego miejsca na Ziemi, może być lepszą opcją od polityki odstraszania? Administracja Trumpa, a także część ekspertów, uważa że tak. Co gorsza, ich myślenie ma swoją logikę.
W nocy z wtorku na środę Korea Północna przeprowadziła swoją ostatnią próbę nowego pocisku balistycznego, a świat obudził się w nowej rzeczywistości. Posiadając w pełni sprawną rakietę o zasięgu 13 tys. kilometrów, nie może być już wątpliwości, że reżim Kim Dzong Una jest w stanie przeprowadzić atak nuklearny właściwie w dowolnym miejscu na Ziemi.
Wydawałoby się, że ta próba powinna stanowić ostateczny gwóźdź do trumny pomysłów o militarnym rozwiązaniu zagrożenia z Pjongjangu. Przez minone dekady, kiedy Północ nie posiadała takich zdolności, uderzenie prewencyjne było - nie bez powodu - uważane za zbyt ryzykowną i krwawą opcję. Tym bardziej bardziej powinno być tak teraz, kiedy każde uderzenie w Pjongjang wiąże się z możliwością nuklearnego kontrataku.
Czy Kim jest wariatem?
Ale nie wszyscy podzielają tę opinię. Biały Dom cały czas utrzymuje, że "wszystkie opcje są na stole", a wypowiedzi przynajmniej części ekipy Donalda Trumpa - nie mówiąc już o samym prezydencie - wydają się traktować wojnę prewencyjną jako poważną możliwość. Niestety, ich sposób myślenia nie jest bezzasadny.
Wszystkie obliczenia sprowadzają się właściwie do dwóch kwestii: czy Kim Dzong Un jest racjonalnym aktorem i czy wobec tego widmo totalnej destrukcji jego państwa wystarczy, by powstrzymać go od użycia broni jądrowej. Debata na ten temat toczy się od dawna i większość ekspertów jest zdania, że mimo brutalności jego reżimu i ekscentrycznego zachowania, Kim postępuje racjonalnie. Wobec tego najlepszą opcją będzie prowadzenie polityki odstraszania. Ale problem w tym, że przeciwnego zdania jest doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Trumpa, gen. H.R. McMaster.
Jeszcze w sierpniu wojskowy stwierdził, że klasyczna teoria odstraszania nie ma zastosowania w przypadku północnokoreańskiego dyktatora, bo jest nieprzewidywalny, cechuje się paranoicznym myśleniem i wielką brutalnością. W październiku powtórzył, że trzymanie Kima w nuklearnym szachu nie jest opcją do przyjęcia, a jedynym akceptowalnym celem jest pełna denuklearyzacja reżimu.
Jak zauważył wówczas były doradca Baracka Obamy Colin Kahl, takie słowa sprawiają, że wojna prewencyjna z Koreą może nie być tylko pustą hipotezą.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Jeśli przyjąć założenia McMastera jako prawdziwe, to wojna prewencyjna przeciwko Korei Północnej może nagle objawić się jako mniejsze zło i rozwiązanie bezpieczniejsze niż "strategiczna cierpliwość" i zagrania z czasów zimnej wojny. Owszem, takie uderzenie może potencjalnie pochłonąć setki tysięcy, jeśli nie miliony ofiar: według analityków, jedynym pewnym rozwiązaniem, uniemożliwiającym nuklearny rewanż ze strony KRL-D byłaby błyskawiczna seria uderzeń nuklearnych. Ale, jak argumentują zwolennicy opcji siłowej, jeśli pozwolimy KRL-D dalej rozwijać swój arsenał, zamiast uderzyć w niego w chwili, kiedy jest jeszcze w powijakach, narażamy się na konflikt na nieporównywalnie większą skalę.
Milion ofiar teraz, siedem milionów w przyszłości
Niektórzy eksperci idą jeszcze dalej i utrzymują, że prewencyjny atak byłby lepszą opcją nawet jeśli założymy, że Kim Dzong Un nie jest szaleńcem. Według Kevina R. Jamesa, analityka z London School of Economics, przyjęcie polityki odstraszania jest w istocie "ryzykiem, na które nas nie stać."
"To postawienie na to, że uniknięcie wojny teraz z relatywnie słabą Koreą Północną warte jest ryzyka przypadkowej wojny nuklearnej ze znacznie potężniejszą Koreą Północną w przyszłości" - pisze James. Jego wywód również nie jest pozbawiony logiki. Zakłada on, że główne zagrożenie wojną nuklearną może wypływać z przypadku, usterki technicznej czy przeliczenia się którejś ze stron. Przywołuje przykłady z zimnej wojny, kiedy kilkakrotnie USA i ZSRR były bliskie nieopatrznego rozpoczęcia wojny: podczas kryzysu kubańskiego, czy w wyniku fałszywych alarmów.
Podczas zimnej wojny ryzyko wystąpienia takiego zdarzenia w ciagu roku szacowano na ok. 2 procent. Jeśli przyjąć perspektywę 30 lat, szanse na to automatycznie rosną. A biorąc pod uwagę stan techniki, awanturniczą politykę i brak oficjalnej komunikacji między państwami, ryzyko konfrontacji z Koreą Północną będzie większe niż w przypadku ZSRR. Według Jamesa, wybór, przed jakim stoją USA to interwencja, kosztująca - jak on sam szacuje - maksymalnie 1,3 miliona ofiar lub wojna, która pochłonie co najmniej 7 milionów istnień ludzkich w przyszłości.
A do tych argumentów dochodzą też inne: jeśli pozwoli się Korei Północnej zatrzymać swój arsenał atomowy, Pjongjang może zacząć go używać do szantażowania swoich sąsiadów czy społeczności międzynarodowej. Co więcej, koreański przykład może zachęcić inne państwa - jak choćby Iran - do podobnych działań. W końcu reżim Kim Dzong Una może stać się źródłem rozrzestrzeniania się broni jądrowej do organizacji terrorystycznych.
Lepszy wróbel w garści
Czy to wszystko wystarczająco uzasadnia podjęcie wojny prewencyjnej? Moim zdaniem zdecydowanie nie. Uderzenie w tym momencie gwarantuje ogromne zniszczenia, masową śmierć i chaos, podczas gdy przewidywane przez analityków i ludzi Trumpa katastroficzne scenariusze są wciąż tylko czymś, co może - ale nie musi - się wydarzyć. Co więcej, efekty uderzenia wyprzedzającego mogą wykroczyć daleko poza granice izolowanego reżimu i potencjalnie wywołać konflikt między USA i Chinami. Nie mówiąc już o skutkach gospodarczych czy gigantycznym problemie tego, co zrobić ze zniszczonym krajem.
Jednak fakt, że istnieją dziś poważni ludzie, przedstawiający poważne argumenty na rzecz wojny nuklearnej, mówi nam wiele o momencie historii, w jakim żyjemy.