Czesław Kiszczak na tropie homoseksualistów. Akcja "Hiacynt"
11 tys. zatrzymanych homoseksualistów, upokorzenia w komendach milicji, zwolnienia z pracy - tak wyglądała walka czerwonych z różowymi. Milicja przeprowadziła akcję "Hiacynt" na polecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którym w tym czasie kierował Czesław Kiszczak. Akcja przyczyniła się do lepszego zorganizowania się środowiska homoseksualistów, a jeden z liderów społeczności - Waldemar Zboralski stał się dla niej "gejowskim Wałęsą".
Akcja "Hiacynt" rozpoczęła się na terytorium całej PRL w piątek 15 listopada 1985 r. Milicja zaczęła zwozić tego dnia do komend mężczyzn podejrzewanych o kontakty intymne z osobami tej samej płci. Wyciągano ich z domów, zakładów pracy, uczelni, a także miejsc znanych MO z tego, że pojawia się w nich "element homoseksualny". Na Dworcu Centralnym w Warszawie urządzono wtedy regularną łapankę. Na życzenie resortu spraw wewnętrznych, kierowanego wówczas przez Czesława Kiszczaka, milicja dokładnie skatalogowała w trakcie akcji około 11 tys. osób. Działania wymierzone przeciwko homoseksualistom trwały - z różnym natężeniem - aż do 1987 r. Jednym z zatrzymanych był pracujący w szpitalu w Nowej Soli 25-letni wówczas pielęgniarz Waldemar Zboralski.
- Około drugiej po południu przyjechało po mnie do szpitala dwóch panów z milicji kryminalnej. Zakomunikowali mi, że muszą mnie zabrać na komendę. Nie powiedzieli, o jaką sprawę chodzi, ale dali mi do zrozumienia, że w razie oporu użyją wszystkich dostępnych środków przymusu. Po dotarciu na miejsce posadzono mnie na korytarzu, gdzie wraz z innymi mężczyznami oczekiwałem na swoją kolej. Po wejściu do pokoju przesłuchań milicjant stwierdził, że musi ze mną porozmawiać, ponieważ wie, że jestem homoseksualistą. Przede mną leżał dokument zatytułowany "Karta homoseksualisty". Następnie funkcjonariusz przeszedł do zadawania pytań. Oprócz tych standardowych, dotyczących podstawowych danych osobowych, nagle zaczął pytać o sprawy związane z moją seksualnością. Nigdy wprawdzie nie robiłem tajemnicy z mojej orientacji, ale chciałem się dowiedzieć, czemu tak bardzo interesuje go ten temat. Odpowiedział mi, że dostał takie polecenie. W ten sposób zostałem zapytany o techniki seksualne, o to, co lubię w łóżku i jakich
partnerów preferuję... - opowiada Zboralski o wydarzeniach z 15 listopada 1985 r.
Penetracja restauracji
Podobne pytania usłyszały na komendach w całym kraju tysiące homoseksualistów. Resort Kiszczaka zapewnił sobie w ten sposób świeży dopływ tzw. kompromatów, które mogłyby zostać wykorzystane w odpowiednim momencie przeciwko ludziom uznanym przez komunistyczne władze za wrogów. Zatrzymywanym na koniec podstawiano do podpisu oświadczenie o następującej treści: "Niniejszym oświadczam, że jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi". Przebieg akcji znamy nie tylko dzięki samym poszkodowanym. Oto jak wygląda relacja popołudniowych działań warszawskiej MO, przeprowadzonych w ciągu pierwszego dnia "Hiacynta", która została opublikowana w milicyjnym piśmie "W Służbie Narodu":
"Późnym popołudniem dziesiątki patroli rusza znów na miasto. Tym razem miejscem penetracji są znane lokale gastronomiczne, jak kawiarnie 'Alhambra' i 'Antyczna', restauracja 'Ambasador'. Skontrolowane zostają też dworce, szczególnie Centralny, gdzie zbiera się 'ich' najwięcej. Znów tłoczno na korytarzu i znów nikt nie tłumaczy, że znalazł się tu przez pomyłkę. Spokojnie wszyscy czekają na swoją kolejkę, bez szemrania poddają się rutynowym czynnościom. Zdają sobie sprawę, że po kilku godzinach wyjdą stąd, nierzadko uzyskawszy kilka nowych adresów od zapoznanych na korytarzu".
Polscy homoseksualiści do dziś wspominają tę akcję jako upodlenie, które sprawiło, że stali się na pewien czas obywatelami drugiej kategorii. Ich zdaniem wszystko, co się działo podczas "Hiacynta", powinno zostać uznane za zbrodnię komunistyczną. IPN w 2008 r. stwierdził jednak, że ówcześnie obowiązujące w PRL prawo umożliwiało MO przeprowadzenie tej akcji. Instytut oświadczył jednocześnie, że nie może ścigać osób odpowiedzialnych za przeprowadzenie tych działań, ponieważ "czynności przeprowadzone w ramach tej operacji związane były z ustawowymi zadaniami ówczesnej MO, określonymi w ustawie o powołaniu tej służby, do obowiązków której należała m.in. ochrona porządku i bezpieczeństwa, wykrywanie przestępstw, ściganie sprawców i przeciwdziałanie przestępczości".
Jerzy Dziewulski, były poseł SLD pracujący w tamtym okresie w MO, zarzeka się w rozmowie z "Historią Do Rzeczy", że nigdy nie słyszał o "Hiacyncie", co miałoby - jego zdaniem - świadczyć o tym, że nie był to dla milicji priorytet. Dziewulski twierdzi ponadto, że nie potrafi sobie wyobrazić, aby milicjanci mogli zgodzić się wypełnić polecenie przełożonych, które zakładało wyciągnięcie od przesłuchiwanych informacji na tematy łóżkowe. Z relacji osób zatrzymanych podczas akcji wynika jednak, że milicjanci nierzadko podczas przesłuchań pastwili się (psychicznie i fizycznie) nad homoseksualistami. Choć - jak twierdzi Zboralski - akurat w jego przypadku przesłuchanie miało być równie nieprzyjemne dla samego milicjanta.
- Był zdecydowanie skrępowany, nie patrzył mi w oczy podczas zadawania pytań. Widać było, że nie czuje się komfortowo - mówi Zboralski. I dodaje: - Powiedziałem mu, że nie chcę z nim o tym rozmawiać, ponieważ są to bardzo prywatne sprawy. I rzeczywiście - milicjant w końcu odpuścił ten temat. Niestety, miałem wtedy przy sobie notatnik z adresami moich znajomych. Milicjanci skopiowali umieszczone w nim informacje i te osoby również zostały potem wezwane na komendy. Po przesłuchaniu funkcjonariusze powiedzieli, że muszą mi zrobić zdjęcie i pobrać odciski palców. Od razu dodali też, że użyją siły fizycznej, jeżeli będę się sprzeciwiał. Poddałem się więc tej procedurze dobrowolnie. Do domu zostałem wypuszczony po blisko trzech godzinach.
"Ciota" według MSW
Reżim oficjalnie poinformował społeczeństwo o "Hiacyncie" dopiero 12 stycznia 1986 r. za pośrednictwem artykułu, który ukazał się na łamach tygodnika resortu spraw wewnętrznych "W Służbie Narodu". MSW twierdziło w nim, że jedynym celem akcji była chęć ochrony środowiska homoseksualistów przed rzekomymi zagrożeniami natury kryminalnej. Ministerstwo przy okazji stanowczo zaprzeczało, że zatrzymania homoseksualistów były spowodowane obawą przed AIDS. Akurat ta kwestia jest w całej historii wokół akcji jedną z niewielu rzeczy, które można stwierdzić z całą pewnością, ponieważ zatrzymywanych nie zmuszano do poddania się badaniom krwi.
Sławoj Kopka, autor tekstu pt. "Hiacynt", opublikowanego przez "W Służbie Narodu", wyjaśnianie motywów działań przeciwko homoseksualistom zaczął od przedstawienia danych dotyczących... wykrywalności sprawców zabójstw. Wynikałoby z nich, że w przypadku morderstw dokonywanych na homoseksualistach oscylowała ona w okolicach 50 proc., podczas gdy w kategorii zabójstw osób heteroseksualnych wynosiła ona już około 90 proc.
Autor tekstu doszedł do problemu, który miał być głównym argumentem na rzecz konieczności wzięcia wszystkich polskich homoseksualistów pod skrzydła resortu kierowanego przez Czesława Kiszczaka: "Od pewnego czasu obok zjawiska homoseksualizmu pojawiło się nowe i bardzo groźne. Pojawił się ŻUL. Żul to młody człowiek, niekiedy bardzo młody, którego dominującą cechą jest chęć łatwego życia. Realizuje ją przez dokonywanie drobnych początkowo przestępstw, by przejść następnie do czynów bardziej wyrachowanych. Zdolny jest do zaplanowania skoku, w którym może dojść do zabójstwa. Żul zazwyczaj nie pracuje, ubiera się dobrze, modnie, przebywa w miejscach grupowania się czy przebywania elementu homoseksualnego. Łatwo daje się namówić na wspólne spędzenie czasu, przyjmuje prezenty, czasem także stałe kieszonkowe. Świadczy usługi seksualne. Często wykorzystuje sympatię homoseksualisty i drogą szantażu uzyskuje dalszy zysk materialny. Bywa, że dla uniknięcia podejrzeń 'nadaje' go innym żulom, którzy dokonują napadu,
rozboju lub nawet zabójstwa". Ale milicja - co widać w artykule Sławoja Kopki - w osobach prezentujących odmienną orientację seksualną nie widziała jedynie potencjalnych ofiar: "[...] uciekinierzy [z domu] i wagarowicze padają też ofiarą homoseksualistów, a szczególnie tzw. ciot. Tym mianem określa się homoseksualistów, którzy dla zaspokojenia swych potrzeb są gotowi do podjęcia każdego działania".
Dopiero po obszernym wstępie MSW przybliżyło przebieg samej akcji i wyszczególniło jej sukcesy, do których resort zaliczył m.in. zatrzymanie 148 poszukiwanych osób, a także to, że "uzyskano wiele ciekawych informacji, które po sprawdzeniu powinny powiększyć efekty operacji".
Akcja była szokiem dla polskich homoseksualistów. Do tamtej pory mogli się oni czuć wyjątkowo na tle sytuacji swoich kolegów z innych krajów obozu sowieckiego. W kwestii orientacji seksualnej Polska Ludowa utrzymała bowiem porządek prawny obowiązujący jeszcze w II RP od 1932 r., kiedy z polskiego prawa zniknęły kary grożące za utrzymywanie intymnych kontaktów pomiędzy osobami tej samej płci. Warto przy tym pamiętać, że rok po tym, gdy II RP zniosła wspomniane przepisy, Stalin wprowadził do sowieckiego kodeksu karnego art. 121, który za czynny homoseksualizm przewidywał karę do pięciu lat ciężkich robót. Co ciekawe, komunistyczne poczucie moralności nie miało nic przeciwko lesbijkom, które nie zostały w żaden sposób wyszczególnione w prawie przez Stalina. Artykuł 121 zniknął z rosyjskiego kodeksu karnego dopiero w 1993 r. Wśród innych komunistycznych sąsiadów PRL podobne prawa zostały zniesione do lat 70.
Urban i pederastia
"Hiacynt" oznaczał dla Waldemara Zboralskiego koniec pracy w nowosolskim szpitalu. Do dziś uważa on, że materiały zgromadzone podczas akcji, a także potwierdzenie jego orientacji seksualnej, zostały następnie użyte przez władze przeciwko niemu. - Miesiąc po zatrzymaniu zaczęły do mnie nagle docierać pomówienia o molestowanie seksualne. Mój przełożony powiedział, że najlepiej by było, gdybym odszedł z pracy - mówi Zboralski. - Pomyślałem sobie jednak, że skoro jestem już oficjalnie zarejestrowany jako gej, to zacznę działać pełną parą.
W ten sposób akcja MSW przyczyniła się do powstania Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, pierwszej organizacji tego typu w historii Polski, która zdecydowała się działać jawnie. Ruch, powstały w stolicy na początku 1987 r., w swoim logo umieścił zmodyfikowany herb Warszawy - syrenka została przerobiona na mężczyznę trzymającego tarczę, na której widnieje skrót nazwy ruchu - WRH. Zboralski został wybrany na przewodniczącego i stał się, według innych członków swojego środowiska, "gejowskim Wałęsą". Ostatecznie jednak Czesław Kiszczak odmówił rejestracji WRH, argumentując to obawą o naruszenie "moralności publicznej".
- Po "Hiacyncie" zaczęliśmy się lepiej organizować i przyjęliśmy metody iście konspiracyjne, aby znów nie stać się ofiarami podobnych akcji - twierdzi Zboralski.
Wielu gejowskich aktywistów do dziś jest przekonanych, że "Hiacynt" obliczony był przede wszystkim na zniszczenie niezwykle bujnego - ich zdaniem - ruchu homoseksualnego, powstającego w PRL lat 80. W myśl innej teorii, która jest mocno rozpowszechniona w tych kręgach, Kiszczak miał się zdecydować na przeprowadzenie akcji, aby zrobić ukłon w stronę... Kościoła katolickiego, który rzekomo oczekiwał od władz PRL "pacyfikacji" środowiska gejowskiego.
Jednym z ciekawszych owoców "Hiacynta" była wymiana zdań na łamach licencjonowanego przez władze tygodnika "Polityka", do której doszło pomiędzy homoseksualistą ukrywającym się pod pseudonimem Krzysztof Darski a Jerzym Urbanem, używającym pseudonimu Jan Rem. W tekście zatytułowanym "Jesteśmy inni", który ukazał się tydzień po rozpoczęciu "Hiacynta", "Darski" pisał: "Przez wiele lat homoseksualiści żyli sobie spokojnie, ogół społeczeństwa nie interesował się tym jednym ze swoich marginesów. Teraz jest AIDS. Nie można już nie mówić o homoseksualistach. A jest ich w Polsce sporo. Tworzą małą społeczność, rządzącą się swoimi własnymi prawami, własną moralnością, jakże inną od tej obowiązującej powszechnie. Nie ma żadnej łączności między homoseksualistami a resztą społeczeństwa. Zarzuca się homoseksualistom, że jedyną rzeczą, jaka ich interesuje, jest znajdowanie nowych partnerów seksualnych. Mój Boże! A co innego mają oni robić! W takich warunkach, jakie istnieją w Polsce, jest bardzo trudno stworzyć sobie
trwały związek emocjonalny z drugim mężczyzną".
Autor nawiązuje do "Hiacynta", pisząc, że jedną z opcji stojących przed społeczeństwem jest otwartość wobec homoseksualistów, natomiast "druga możliwość polega na przyjęciu wobec środowiska homoseksualnego postawy wrogiej i zdecydowanie potępiającej. Byłaby to polityka najlepiej widziana przez tzw. ogół społeczeństwa. Środowisko homoseksualne stałoby się obiektem zintensyfikowanej jeszcze bardziej inwigilacji i kontroli, wprowadzono by pewne środki zmuszające ludzi do rezygnacji z 'praktykowania homoseksualizmu. Obawiam się, że właśnie tak się stanie" - uważał Darski, który bał się, że "Hiacynt" będzie początkiem większych represji władz wobec homoseksualistów.
Jan Rem dwa tygodnie później w artykule pt. "Czy można kochać i mężczyzn, i ludzi?" tymi słowami odpowiedział na tekst Darskiego: "[...] Artykuł pt. 'Jesteśmy inni' Krzysztofa T. Darskiego, zawierający skargi na uciemiężenie pederastów w Polsce, jest jednym z najgłupszych tekstów, jakie kiedykolwiek wydrukowała 'Polityka'".
I choć Urban napisał w swojej polemice, że "[...] polskie prawo nie utrudnia życia mniejszościom seksualnym", to warto też pamiętać, że dzisiejszy obrońca rzekomo ciemiężonego środowiska homoseksualnego w kpiarski sposób zadał równocześnie pytanie, którego dziś nikt mu już jakoś nie wypomina: "Czy obok ministra do spraw młodzieży potrzebny byłby jeszcze minister do spraw pederastii?".
Piotr Włoczyk, Historia Do Rzeczy
Polecamy: Życie erotyczne Juliusza Cezara