Brexit to domek z kłamstw. I właśnie zaczyna się sypać
Brytyjski rząd miesiącami obiecywał ekspertyzy obrazujące skutki Brexitu. Okazuje się, że nigdy ich nie było. Dziś wyraźniej niż kiedykolwiek widać, że wyjście z UE było skokiem do basenu bez sprawdzania, czy jest w nim woda. A wszystko wskazuje na to, że jej tam nie ma.
"Kłamaliśmy rano, w nocy i wieczorem" - przyznał kiedyś na "taśmie prawdy" węgierski premier Ferenc Gyurcsany i wkrótce stracił stanowisko. W środę właściwie to samo przyznał brytyjski minister ds. Brexitu David Davis. Miesiącami Davis ogłaszał na prawo i lewo, że jego resort przygotowuje ponad 50 "potwornie szczegółowych" analiz opisujących skutków wyjścia z Unii Europejskiej. Teraz przyznał, że żadnych analiz nie ma. Mało tego: stwierdził, że takie analizy nie byłyby przydatne, bo "modele ekonomiczne zawsze się mylą". Ostatecznie parlamentowi przedstawił "analizy sektorowe", złożone z - jak to ujął jeden z publicystów - rzeczy, które można znaleźć w Google.
Nie, to nie jest żart. Człowiek odpowiedzialny za wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej powiedział, że nie wie, jakie konsekwencje będzie miało to wyjście. Nie jest nawet tym zbyt zainteresowany. Co więcej, w przeciwieństwie do węgierskiego premiera, kłamstwo Davisa prawdopodobnie ujdzie mu na sucho. Mało tego, jeśli wierzyć tabloidowi "The Sun" - choć nie twierdzę, że powinno się to robić - może nawet zostać wkrótce nowym premierem.
Sypiący się domek z kłamstw
Tak zapierająca w dech w piersiach niekompetencja i lekkomyślność - w obliczu być może najbardziej brzemiennego w skutkach wydarzenia w powojennej historii kraju - może szokować. Tym bardziej, że wszystko dzieje się w Wielkiej Brytanii, tej ostoi parlamentaryzmu i demokracji. Ale jeśli kogoś to zaskakuje, to chyba tylko dlatego, że przez ostatni rok nie zwracał na Wyspy uwagi. Na kłamstwach, lekkomyślności i filozofii "jakoś to będzie" została zbudowana cała kampania na rzecz Brexitu. Wbrew faktom i logice, Brexiterzy obiecywali 350 milionów funtów tygodniowo więcej na brytyjską służbę zdrowia, by wycofać się z tej obietnicy już w dzień po referendum. Lider kampanii Boris Johnson - dziś szef dyplomacji - zapewniał, że Wielka Brytania "zje ciastko i będzie mieć ciastko"; że zachowa wszystkie korzyści związane z członkostwem w unijnym rynku i uniknie wszystkich "wad", czyli np. otwartych granic dla obywateli UE. Kiedy eksperci wskazywali, że wszystko to jest niemożliwe i że konsekwencje Brexitu mogą być bolesne, odpowiedzią było, że "ludzie mają dość ekspertów".
Rząd Torysów, który powstał po referendum, tylko tę tradycję kontynuował. Przykład? Tuż przed kluczowym grudniowym szczytem ze zdziwieniem odkrył, że postęp w negocjacjach blokuje kwestia granicy między Irlandią i Irlandią Północną. Nic to, że eksperci ostrzegali o tym od samego początku. Kiedy rząd Irlandii - państwa UE, które najbardziej oberwie za sprawą Brexitu - zażądał od Londynu konkretnego planu, jak rozwiązać problem, okazało się, że Londyn nic takiego nie miał. Kiedy już to w ostatniej chwili przedstawił taki plan - i wydawało się, że porozumienie zostało zawarte - rząd May się wycofał, bo nie uzgodnił go ze swoim północnoirlandzkim koalicjantem.
Kłamstwa Davisa są tylko dopełnieniem tego obrazu. Dziś wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej widać, że Brexit był skokiem na główkę do basenu bez sprawdzania, czy jest w nim woda. Wody zresztą zapewne nie ma. Gdyby była - i wyjście z UE i jednolitego rynku nie wiązałoby się z bólem dla gospodarki - rząd z pewnością wykonałby jednak wysiłek, by się tym pochwalić.