Amerykański analityk: "Musimy być gotowi na wojnę z Rosją i Chinami jednocześnie"
Rosja i Chiny zdają się zmierzać w kierunku, który prowadzi do wojny - mówi Mark A. Gunzinger. To nie jedyna niepokojąca informacja. Według przedstawiciela waszyngtońskiego think-tanku Center for Strategic and Budgetary Assessments, Fort Trump z militarnego punktu widzenia, nie ma większego sensu.
Marcin Makowski: Zapytam wprost - czy Polska i Stany Zjednoczone powinny przygotowywać się dzisiaj do wojny z Rosją? A może równoczesnym zagrożeniem w przyszłości będą Chiny coraz agresywniej działające w basenie Morza Południowochińskiego?
Mark A. Gunzinger (CSBA): Jako NATO musimy robić wszystko, aby do wojny nie doszło i na pewno nie jesteśmy stroną, która aktywnie szuka starcia z Chinami czy Rosją. Nie zmienia to jednak faktu, że oba państwa zdają się zmierzać w kierunku, który do niej prowadzi. W tej sytuacji należy działać odstraszająco, zwiększając swoją gotowość militarną w zależności do potrzeb, aby wysłać - na przykład Moskwie - jasny sygnał - wiemy co robicie, a wasza przewaga w czasie nie jest dłużej skuteczna. Możemy przeciwdziałać waszej strategii, kontrując ją naszymi siłami. Chodzi o to, aby pokazać - jak na szachownicy - że nasze figury są tak rozstawione, że każda agresji spotka się z dotkliwą kontrą. I zapobiec agresji jako takiej.
Co jest najmocniejszą, a co najsłabszą stroną wojsk NATO w stosunku do Rosji? Czym możemy zaskoczyć Moskwę, a na jakim odcinku jesteśmy słabsi?
Jako Sojusz Północnoatlantycki na pewno posiadamy lepsze precyzyjne systemy ogniowe, siły powietrzne oraz bombowce - w tym strategiczne. Posiadamy również niezaprzeczalnie lepszą i liczniejszą marynarkę wojenną oraz lepiej wyposażone i wytrenowane wojska w przekroju całych sił zbrojnych. Siłą NATO jest również zaawansowanie technologiczne oraz możliwości mobilizacyjne.
Co jest jednak największą słabością w kontekście wschodniej flanki oraz Polski? Siły, o których mówiłem, w większości nie są u was obecne. Ba, wielu z tych kluczowych komponentów, potrzebnych do ewentualnego odparcia Rosji, nie ma nawet w Europie. Wycofaliśmy je po zimnej wojnie, gdy stacjonowały na kontynencie w celu szybkiego pokonania inwazji ZSRR. Z czasem nawet symboliczna obecność US Army zaczynała się kurczyć. Sądzę, że najwyższy czas odwrócić ten trend.
Ale chyba nie chodzi o to, aby cofnąć się do stanu z końca lat 80.?
Nie, w tej chwili i czasy, i wyzwania są już po prostu różne. Nie potrzeba grupowania i stacjonowania licznych oddziałów pancernych, bo tak wyobrażaliśmy sobie przeszłe wojny. Obecnie kluczowe są systemy precyzyjnego ostrzału naziemnego, siły powietrzne, które będą w stanie przetrwać w warunkach intensywnej obrony przeciwlotniczej, obrony nabrzeżnej oraz jednostek rakietowych, ale także zdolności do prowadzenia cyberwojny, przewidywania ruchów przeciwnika poprzez użycie dronów oraz stworzenia antyrakietowego parasola ochronnego nad resztą wojsk. To zupełnie inny miks sił niż w końcówce XX wieku. Dlatego właśnie doradzamy NATO transformację kształtu swoich sił na flance wschodniej, aby odstraszyć potencjalną agresję z Kaliningradu, która jest realna.
To teraz przejdźmy do przewagi Rosji. W czym jej wojska są lepsze?
Rzecz oczywista, ale konieczna do podkreślenia - Rosja jest po prostu bliżej pola walki. Jej wojska stacjonują niemal przy granicy z Polską i przy granicach z państwami bałtyckimi. Poza tym już testowali swoje siły w wojnach hybrydowych. Na Krymie sprawdzali możliwość stosowania dywersji elektronicznej, radiowej detekcji i lokalizacji sił naziemnych przeciwnika, następnie prowadząc błyskawiczny ostrzał artyleryjski tego terytorium.
Rosja przeważa również w ilości możliwego do zmobilizowania i wystawienia na pole walki wojska, gotowego do starcia od pierwszych godzin konfliktu. A mówimy tutaj nie tylko o krótko i średniodystansowych rakietach manewrujących, ale także o artylerii dalekiego zasięgu. Bez skutecznej kontry, systemów tarczy antyrakietowej i zapewnienia sobie przewagi w powietrzu, NATO będzie miało twardy orzech do zgryzienia na tym polu.
Czy w takiej sytuacji, opisywanego przyszłego pola starcia zbrojnego z Polską - najpewniej w regionie przesmyku suwalskiego - idea Fort Trump jako jednej bazy centralnej, przypominającej niemiecką bazę Rammstein, jest sensowna z punktu widzenia operacyjnego?
Odpowiem na to pytanie jako były wojskowy planista. Koncentrowanie sił w jednym miejscu oraz doprowadzanie do niego łańcuchów zaopatrzenia, to sposób w jaki Ameryka budowała swoje bazy od czasu zakończenia II wojny światowej. Tak wyglądają choćby nasze struktury obronne na obszarze Pacyfiku. Dowództwo myślało wtedy, że centralizacja przełoży się na optymalizację zarządzania i zaoszczędzi koszty, ułatwi logistykę. I miało rację, ale tylko przy jednym, kluczowym założeniu - że wróg nie będzie w stanie tych baz zaatakować, a Ameryka posiada pełny zestaw narzędzi do obrony ataków rakietowych i lotniczych, co przez długi czas było prawdą, ale nie jest nią już dzisiaj.
Jednym słowem, jeśli ktokolwiek myślał o potężnych hangarach u zgrupowaniach wojsk, powinien się z tą ideą pożegnać?
Tu nie chodzi o idee, tylko o skuteczność. Moim zdaniem nie ma znaczenia, jak tą obecność wojsk amerykańskich na wschodniej flance NATO nazwiemy. Czy Fort Trump, czy Fort Cokolwiek. Istota sprawy to takie rozlokowanie sił, aby pasowały do wizji przebiegu przyszłego konfliktu i zagrożeń współczesnego pola walki.
Czyli obecność zdecentralizowana, ale stała, byłaby pana zdaniem najbardziej realna do utrzymania w Polsce?
Tak, moim zdaniem najbardziej sensowne jest zlokalizowanie wielu mniejszych baz, składów amunicji i utworzenie pełnego dowództwa dywizji w Polsce, ale gdy mówimy o obecności stałej, powinniśmy ją definiować jako permanentne stacjonowanie określonych typów i ilości jednostek oraz żołnierzy, ale niekoniecznie tych samych ludzi i tego samego sprzętu. Może trzeba byłoby ustalić pewne cykle, np. nowa jednostka przylatuje do pół roku, ale ważne jest, aby ktoś był na miejscu. Taki styl zarządzania może być również uzupełniony częścią jednostek przebywających w Polsce na stałe, aby połączyć zalety znajomości terenu, ludności i kontaktu z polskim dowództwem, ale rozłożenie akcentów to temat na osobną, szczegółową dyskusję. Istotne jest również to, aby wojska polskie i amerykańskie urządzały regularnie wspólne ćwiczenia.
Przez lata był pan pilotem wojskowym, zajmował się kwestiami lotniczymi. To z tego powodu woli pan myśleć o rozproszonej obecności wojsk w regionie konfliktu?
Tak, jestem pilotem i powiem panu, że gdyby myślał o tym, co chciałbym dostać na talerzu od przeciwnika, to zdecydowanie na pierwszym miejscu byłoby rozlokowanie myśliwców i bombowców na jednym pasie startowym, w ogromnej bazie. Wszystkie cele w jednym miejscu - łatwizna. Teraz proszę sobie wyobrazić, że tych baz, lotnisk, miejsc stacjonowania jest więcej. To w oczywisty sposób utrudnia przeciwnikowi zadanie decydującego ciosu na początku wojny, zmusza go do uruchomienia wywiadu, ciągłego monitorowania ruchu tych jednostek.
Rosja i Europa Środkowo-Wschodnia to nie jedyny potencjalny teatr wojenny. Co pana zdaniem może przyjść szybciej - starcie tutaj, czy konflikt z Chinami w Azji? Wiemy przecież, że w globalnym świecie tak kolejność jest kluczowa, bo uruchomi cały efekt domina, burząc obecny układ bezpieczeństwa.
Wie pan, ludzie piszą całe książki na temat tego, co jest bardziej prawdopodobne - wojna z Rosją czy Chinami. Nie sądzę, aby była dzisiaj dobra odpowiedź na to pytanie, dlatego nie mamy innego wyjścia, niż przygotowywanie się do obydwu wariantów w tym samym czasie. Co wymaga większych sił zbrojnych, niż Ameryka posiada obecnie i przeorientowanie myślenia ze starcia na jednym froncie, na potencjał dwóch frontów. A przecież nie wspomnieliśmy w rozmowie nawet o Iranie czy Korei Północnej. Na pewno przed nami bardzo ryzykowne czasy, dlatego trzeba robić wszystko, aby wojna nie przyszła i nie zastała nas nieprzygotowanymi.
Marcin Makowski z Waszyngtonu dla WP Opinie