"Zły Janusz płaci za nasz dom, ale nie angażuje się w związek". To ma być walka o prawa kobiet?
Walka o prawa kobiet to walka o prawa człowieka. Nie mam co do tego wątpliwości, pomimo że przez wiele uczestniczek Manif i kobiecych protestów mógłbym zostać nazwany "konserwatywnym strażnikiem patriarchatu". Czym innym są jednak realne zmagania o równość wobec prawa, godność i poczucie bezpieczeństwa, a czym innym nazywanie naiwnego przesłania o "wrzeszczeniu, tupaniu" i "odrzuceniu kompromisów" - feminizmem. Czy wychodzące na ulice 8 marca o tym pamiętają?
Wolność, ale jaka?
„Będą tupać, będą wrzeszczeć” - takimi słowami „Gazeta Wyborcza” zapowiedziała jedną z Manif, która w miniony weekend przeszła ulicami polskich miast „przeciw przemocy władzy”. Na transparentach przeróżne hasła. Od apeli o zaniechanie dyskryminacji, po chęć „uczynienia aborcji znowu wielką”. Jedna z pań zagroziła, że „urodzi nam lewaka”, inna wezwała do „zjednoczenie kobiet wszystkich płci”. Miszmasz społeczno-ideowy jak zwykle przyciągnął głównie i tak już zradykalizowane środowiska, których przesłanie niespecjalnie różniło się od owego „tupania i wrzeszczenia”. Staram się zrozumieć, skąd czerpie swoje źródło? Dlaczego w XXI-wieku cywilizowane, inteligentne i wrażliwe społecznie kobiety czują przemożną chęć wykrzyczenia światu, że „mają cipkę”. Czy ktoś każe im się jej wstydzić? Na czym polega specyficzny rodzaj opresji państwa polskiego, o którym można bez skrępowania opowiadać na manifestacjach w centrach miast? Szczególnie, że 8 marca przy zdecydowanie większej frekwencji odbędzie się Strajk Kobiet.
Pod względem statystyk, Polska znajduje się przecież zdecydowanie poniżej średniej europejskiej w kwestii dysproporcji zarobków kobiet i mężczyzn. W zależności od raportu, jest to od ok. 10 do 20 pkt. procentowych. Natomiast jeżeli chodzi o reprezentację pań na stanowiskach kierowniczych, średnią przekraczamy o około 10 proc. Urlopy macierzyńskie - choć każdy kraj inaczej określa ich dofinansowanie, długość trwania oraz możliwości pracy zdalnej - również nie wyróżniają się żadną negatywną tendencją na tle Unii Europejskiej. Owszem, aborcja nie jest legalna, pigułki „dzień po” nie są dostępne bez recepty a procedura in vitro nie jest dotowana przez państwo, ale czy świadczy to o jego opresyjności? Pierwsza kwestia dotyczy sumienia i jest praktycznie zerojedynkowa oraz niemożliwa do rozwiązania na drodze konsensusu. Bez względu na władzę, zarówno całkowite zakazanie, jak i całkowita legalizacja aborcji sprawi, że znajdzie się rzesza kobiet, które słusznie będą się mogły uznać za pokrzywdzone. Natomiast hormonalne środki antykoncepcyjne oraz procedura zapłodnienia pozaustrojowego nie są w Polsce penalizowane. Każda kobieta, po otrzymaniu recepty od lekarza albo po opłaceniu zabiegu in vitro, może skorzystać z przysługujących jej praw. Dlaczego sytuacja, w której rząd nie afirmuje jakiejś czynności, uznawana jest z miejsca za ograniczanie wolności?
"Wkurz", "wrzask" i "krzyk"
Nie rozumiem również dlaczego właśnie z tymi postulatami na sztandarach wychodzą organizacje, którym na sercu leży szerokie spektrum praw kobiet. Z jakich względów zdecydowanie mniej miejsca poświęca się tematom być może nie tak medialnym, ale znacznie donioślejszym niż „pochwała waginy”? W naszym kraju nadal mamy duży problem z powrotem matek do pracy po urlopie macierzyńskim. Często na margines spychane są przemoc domowa, trudności z uzyskaniem należnych alimentów, wolność od uprzedmiotawiania i seksualizowania w przestrzeni publicznej. W samej Unii, jeśli już chcemy być tak światowi, narastającym zagrożeniem dla młodych dziewczynek jest praktyka wycinania im łechtaczek usprawiedliwiona praktyką religijną. Zamiast tego otrzymujemy przekaz, który kobiecość redukuje do całkowitego wyzwolenia cielesności. Walkę o świadome macierzyństwo utożsamia z banalizacją aborcji, a kwestionowanie wszelkich norm społecznych uznaje ze zdobycz godną nowych sufrażystek. Przecież właśnie tak wyglądał szeroko dyskutowany spot zachęcający do udziału w poznańskiej Manifie. Włosy pod pachami, gesty udające pieszczenie warg sromowych, wchodzenie do basenu podczas okresu i hasło: „Dosyć kompromisów”. Jakby funkcjonowanie nas wszystkich w państwie nie opierało się na jakimś rodzaju kompromisu, zwanego umową społeczną.
Nie twierdzę, że podobne postulaty to głos wszystkich środowisk feministycznych albo że wszystkie osoby wychodzące podczas przeróżnych Manif, strajków i protestów gubią sprzed oczu szerszy wymiar walki o prawa kobiet. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że może być ich większość, a przykładem omawianej przeze mnie mentalności niech będzie list jednej z czytelniczek „Wysokich Obcasów” przesłany do redakcji. Jak w soczewce skupiają się w nim stereotypy, uproszczenia i banały, które sprawiają, że od lat lewicowo-liberalne protesty kobiet stanowią rodzaj przekonywania już przekonanych, czy też autotematycznego wyścigu na coraz większy „wkurz” i coraz mocniejsze walnięcie pięścią w stół patriarchatu.
Zły Janusz, biedna feministka
Otóż we wspomnianym liście, w którym anonimowa czytelniczka wymienia powody, dla których 8 marca wyjdzie na Strajk Kobiet, autentycznym problemom pań poświęcone jest dosłownie jedno zdanie. „Idę, by walczyć o standardy opieki okołoporodowej, finansowanie centrów praw kobiet, dostęp do nowoczesnej antykoncepcji i traktowanie kobiet jak pełnoprawnych obywatelek” - czytamy. Ale i tak najważniejsza przyczyna leży nie tyle w solidarności kobiecej, co chęci wyrzucenia gnębiących ją emocji. Chodzi o to, „(…) by wykrzyczeć gniew i wściekłość na takich facetów jak ten, z którym wychowuję dziecko”. Ów facet jest jak szablon ciemiężyciela z listów, które zapewne na pęczki przychodzą do wszelakich redakcji Agory, akurat, gdy najbardziej ich potrzeba. Janusz - bo tak ma na imię - to po prostu cyniczny tyran. Pracuje w dużej międzynarodowej kancelarii prawniczej, kupuje „wypasione BMW”, „specjalny sprowadzony z Włoch stół pod swój audiofilski sprzęt i cztery nowe garnitury szyte na miarę, na łączną sumę 14 tys zł.”. Nienawidzi kobiet, nie chce się angażować w wychowywanie dziecka, jedyne co robi, to wymaga i każdą aktywność przelicza na „wkład do związku”. Oprócz tego ma się za „pobożnego katolika, który co niedziela jest w kościele, popiera zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, a wieczorami czyta książki o tym, dlaczego papież Franciszek jest nieważnie wybrany i wszystko, co mówi, jest wyłącznie lewacką propagandą” - pisze anonimowa czytelniczka „Wysokich Obcasów”.
Gdzieś jednak na jej teoretycznie spójnym obrazie uciemiężenia pojawiają się rysy. Pierwsza dotyczy kwestii dysproporcji majątkowej. „Janusz jest szychą w dużej kancelarii prawnej. Ja pracuję na uniwersytecie. Różnice naszych zarobków są dokładnie dwudziestokrotne. Dom, w którym mieszkamy, należy do niego, on też finansuje jego utrzymanie”. Czyja to wina, że praca na uniwersytecie jest mniej płatna od pracy w kancelarii? Czy fakt, że Janusz utrzymuje ze swojej pensji dom sprawia, że kobieta może czuć się mniej wartościowa? Mniej samodzielna? Idźmy dalej. „Bieżące wydatki pokrywamy ze wspólnego konta, na które Janusz przelewa ok. 15 proc. swojej pensji, a ja trzy-czwarte mojej. Ale i tak mój wkład mierzony w złotówkach jest kilkukrotnie mniejszy. Pieniądze, które mi zostają, wystarczają na podstawowe rzeczy dla mnie” - pisze czytelnicza, następnie jak w litanii wymienia grzeszne zabawki Janusza, na które nie szczędzi pieniędzy. Być może poruszona tą dysproporcją kobieta prosi swojego partnera o dołożenie się do ubezpieczenia jej "starego samochodu". Janusz stwierdził, że tego nie zrobi, dlatego następuje wyliczenie zasług. „Przypominam więc, że przecież codziennie o godzinie trzeciej odbieram syna ze szkoły, opiekuję się nim sama do czasu późnego powrotu Janusza z pracy, gotuję wszystkie posiłki i że w ciągu ostatnich 3 miesięcy aż 3 razy zostawałam na cały tydzień w domu, bo syn był chory. Nie wspominałam już o tabletkach, okładach z soli i herbatkach, które podawałam, gdy Janusz miał niedawno zapalenie zatok. Nie, Janusz nie zapłaci, bo się nie angażuję, co on zawsze poznaje po tym, że tę cholerną żółtą szmatkę do zmywania naczyń rzucam do zlewu, zamiast składać i równo wieszać na kranie” - wymienia kobieta. Na koniec swojego listu dodaje, że słysząc to wszystko z ust Janusza, który nazwał ją „histeryczką”, rozpłakała się. „Poszłam na Manifę powiedzieć: walcie się, wszyscy Janusze z międzynarodowych kancelarii prawnych, rozbijający się swoimi furami, płacący prostytutkom za seks i opowiadający sprośne żarty o kobietach. Walcie się, buce robiący kasę na naszej krwawicy i myślące, że wszystko osiągnęliście sami” - zwierza czytelniczka „Wysokich Obcasów”.
Jaki morał wynika z jej historii oraz z uproszczonego oczywiście, ale jednak schematu działań wszelakich Manif i strajków? Może czasami zamiast robienia z siebie ofiary mężczyzn, państwa, partii, Kościoła, norm społecznych etc., warto - w przeciwieństwie do tej pani - wziąć sprawy w swoje ręce? Może warto przestać brzydko się bawić logiką i dla odmiany zastanowić się, na ile moje oburzenie wynika z osobistych frustracji, a na ile z autentycznych ograniczeń kulturowych? Czy podjęcie mniej płatnej pracy, siedzenie na utrzymaniu mężczyzny, którego ewidentne się nie kocha i wylewanie na jego patriarchalizm kubła pomyj cokolwiek zmienia w walce o prawa kobiet? Czy bycie silną, nowoczesną kobietą nie powinno polegać właśnie na tym, aby tego Janusza kopnąć w tyłek, wynieść się z dzieckiem „na swoje” i tak je wychować, aby nie wpadło nigdy w podobną pułapkę? Albo nie wyrosło na podobnego chama? Mam ważenie, że znacznie częściej niż na ulicach, realna walka zaczyna się właśnie od takich, przyziemnych spraw.
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy" oraz Wirtualnej Polski. Współpracuje z TVP Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz Polskiej Akademii Nauk.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.