Zamachy a gospodarka. Tomasz Wróblewski: jeżeli jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?
Kolejny tydzień mija od Brexitu, Trump szaleje w Ameryce, włoskie banki chwieją się w posadach, w Nicei giną 84 osoby i do tego jeszcze ta Turcja, a giełdy zachowują się jak w zwykły dzień handlowy. Żeby zwykły. Indeks S&P 500 bije rekordy, funt odrabia straty. Boom to to nie jest - wciąż niemrawo, ale obroty handlowe skoczyły o 2,6 proc. w skali całego świata. A gospodarka zamiast walić się z łoskotem, jak nas zapewniano przed referendum w Wielkiej Brytanii, wreszcie zaczęła rosnąć. Baryłka ropy znowu tanieje, mimo że na Bliskim Wschodzie wojna, a w Turcji niepokój. A pamiętacie, Państwo, co to się w Polsce miało dziać... - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", dla Wirtualnej Polski.
Analizy polityczne rozjeżdżają się się z analizami sytuacji gospodarczej
Agencje ratingowe miały nas zepchnąć do poziomu śmieciowego, dług zagraniczny miał rozsadzić budżet, Unia Europejska zablokować reformy, a spadający złoty przygnieść naszą gospodarkę. Ta tymczasem rośnie jak rosła, bezrobocie mamy najniższe od początków demokracji, a eksport przebija kolejne sufity. W Polsce agencja ratingowa Fitch, jakby czytała same prawicowe gazety i głucha była na KODowskie żale - utrzymuje nam wysoką notę A-.
Oczywiście może być tak, że gospodarka w Polsce konsekwentnie podąża za cyklem koniunktury i korzysta z tego, co i tak jej było pisane, niezależnie od ponurych prognoz lewicy. I może być też tak, że światowe rynki w swojej zimnej kalkulacji, po prostu uodporniły się na zamachy terrorystyczne. Przez 15 lat od ataku na nowojorskie wieże nauczyły się uwzględniać zamachy w swoich wycenach ryzyka. Ale to nie tłumaczy pozostałych zawirowań w światowej polityce. Zarówno tych incydentalnych kryzysów, jak i długoterminowych zagrożeń związanych z rosnącym nacjonalizmem czy anty-globalizmem.
Bywa, że rynki kierują się owczym pędem i nieuzasadnioną niczym euforią czy histerią. Bywa, że same zapędzają się w ślepą uliczkę. Tak to było podczas boomu poprzedzającego krach 2008 roku. Ale żeby były aż tak głupie? Nie pamiętam czasów, żeby analizy polityczne do tego stopnia rozjeżdżały się z analizami sytuacji gospodarczej.
Strony polityczne największych światowych gazet, wyglądają jakby pisane były w innym dziesięcioleciu niż strony ekonomiczne. "Rynek pnie się po ścianie strachu" - pisze "The Wall Street Journal", co może jest najlepszą metaforą dla tego szoku poznawczego, ale dalej nie tłumaczy samego zjawiska. Nie podzielam opinii ekonomistów dopatrujących się w rynkach jakiejś głębszej mądrości o człowieku, ale wierzę, że inwestorzy w swojej masie potrafią oddzielić histerie polityczne od twardych danych.
Ograniczone możliwości terrorysty
Zacznijmy od Nicei i zagrożeń terrorystycznych, które niewątpliwie wstrząsnęły całym światem. Spróbujmy odłożyć na chwilę przerażające relacje z Promenady Anglików i skupmy się na twardych danych, które tak lubią rynki. Nie nazwę tego optymistycznym scenariuszem, bo przymiotnik w żaden sposób nie pasuje do 240 ofiar terroru we Francji na przestrzeni ostatnich 20 miesięcy. Warto jednak odnotować, że Mohamed Lahouaiej Bouhlel był w stanie dokonać swojego mordu tylko dlatego, że działał samotnie. Od ostatniego zamachu w Paryżu policja zdołała udaremnić dziewięć znacznie groźniejszych zamachów. Aresztowano w sumie 250 zdeklarowanych terrorystów. Tego ataku nie udaremniono, bo szaleniec z Nicei nie działał w żadnej organizacji, nie ujawniał swoich zamiarów w Internecie ani na terrorystycznych grupach wsparcia. Zamiast użyć ładunków wybuchowych wynajmuje ciężarówkę.
Zamachowiec podczas europejskich mistrzostw piłkarskich nawet tego nie miał. Rzucił się na rodzinę policjanta z nożem. To wciąż mord i ludzka tragedia, ale bardziej przypominająca napady pojedynczych palestyńskich desperatów w Izraelu niż potężną organizacje terrorystyczną. Analizy materiałów wybuchowych przygotowywanych do 5 z 9 udaremnionych zamachów we Francji i Belgii, pokazały, że ładunki są znacznie bardziej prymitywne niż w przeszłości i nie gwarantowały skuteczności. Przypomnijmy, że bomby które miały wybuchnąć w londyńskich autobusach, zbudowane przez amatorów w 2005 roku, nie odpaliły. To samo dotyczyło bomb które miały wybuchnąć w jednym z londyńskich klubów nocnych w 2007 roku.
Rynki nie są w stanie wykluczyć szaleńca z ciężarówką, ale przy wycenie swojego ryzyka uwzględniają mocno ograniczone możliwości organizacji terrorystycznych. Policja po wprowadzeniu stanu wyjątkowego we Francji została wyposażona w rozmaite klauzule wzorowane na amerykańskich "aktach patriotycznych". Skądinąd były one też inspiracją dla tak krytykowanej ustawy antyterrorystycznej w Polsce. Dziś każde nasze przeszukiwania Googla, zakupy w internecie, towarzyskie wpisy na Facebooku, Twitterze, nie mówiąc o mailach czy SMS-ach, mogą być obiektem szczegółowych analiz, algorytmów pozwalających wyłuskiwać realne zagrożenia. Technika pozwala na bieżąco obserwować wszelkie próby komunikacji grup szczególnego ryzyka. I pewnie tak jest, że służby przenikają w najbardziej intymne sfery naszej komunikacji, włączając w to poglądy czy przekonania religijne. To wszystko, co o ból brzucha przyprawia obrońców prawa do prywatności i ochrony danych osobistych, uspokaja rynki.
Przełamanie odwiecznego tabu
Osoby przekonane o moralnej wyższości globalizmu czy internacjonalizmu nad państwami narodowymi mają ogromny kłopot z przemianami, jakie zachodzą w Europie i na świecie. Trudno im pojąć, że to, co przez lata symbolizowało cywilizacyjny regres, zaściankowość i ludzką nędzę, teraz może być nadzieją na wyjście świata z zapaści. Jak na razie większość zmian obserwujemy w sferze werbalnej. W pojedynczych wypowiedziach, które jeszcze niedawno uznane byłyby za herezję. Do nich z pewnością należą twarde słowa szefa francuskiego wywiadu Patricka Calvara, który po zamachu w Nicei powiedział, że czas zacząć myśleć o Francji jako państwie, w którym spotykają się dwie wrogie sobie kultury, dwa różne narody: Frankowie i ludność muzułmańska.
Wypowiedź zbiegła się w czasie z raportem komisji francuskiego parlamentu mówiącym o przepaściach dzielących te dwie diametralnie różne i coraz bardziej oddalające się od siebie społeczności. Wynikająca z tego nieuniknioność rasowych czy religijnych segregacji, dla wszelkiej maści progresywistów jest równoznaczna z dziejową katastrofą, ale dla rynków może to być dowód dojrzałości polityków. Przełamanie odwiecznego tabu i zerwanie z polityczną poprawnością, której zakłamanie prowadzi do eskalacji napięć i wybuchów nienawiści z obu stron.
Takich wypowiedzi mamy ostatnio więcej. Speaker, odpowiednik naszego marszałka, w amerykańskim Kongresie Newt Gingrich po zamachu w Nicei zaapelował o przyjęcie ustawodawstwa, które pozwoli na deportację wyznawców szariatu, niezależnie od tego czy są czy nie są amerykańskimi obywatelami. Tak jak niegdyś można było deportować członków partii komunistycznej czy nazistowskiej.
Dla wielu osób przywiązanych do lewicowej retoryki i systemu wartości wystąpienia Gingricha czy izolacjonistyczne teorie Donalda Trumpa mogą wydawać się herezją, ale uważni studenci amerykańskiej historii znajdą tam ślady retoryki takich amerykańskich prezydentów jak Lincoln budujący na cłach ochronnych swoją kampanię wyborczą, prezydent McKinely, Woodrow Wilson czy Nixon nakładający taryfy celne na Japonię. Wszyscy mogli się pochwalić sukcesami gospodarczymi. Niezależnie od tego, jak dalekie jest to od dzisiejszego pojmowania wolności i rozwoju gospodarczego, mały i średni biznes - przytłoczony obezwładniającą potęgą międzynarodowych korporacji - deklaracje Trumpa może przyjmować z nadzieją. Tak, jak niegdyś odbierał deklaracje Lincolna czy Nixona. Stąd też pewnie taka przepaść w ocenie samego Brexitu.
Powrót do normalności
Większość katastroficznych analiz, publikowanych przy okazji brytyjskiego referendum, koncentrowało się na makroekonomicznych wskaźnikach wychodzących z założenia, że globalizacja jest najlepszym gwarantem dobrobytu i rozwoju gospodarczego. Wiele w tym oczywiście prawdy, ale teoria niekoniecznie sprawdza się w przypadku niższej i średniej klasy społecznej. Obywateli bogatych państw Zachodu, gorzej wykształconych właścicieli małych firm albo pracowników najemnych, z zawodami nie wytrzymującymi konkurencji w świecie Internetu i drukarek 3D, których prace zostały wyeksportowane do trzeciego świata. Entuzjastom internacjonalizmu, czy globalizmu ciężko jest pojąć ten zadziwiający spokój rynków.
Przekonani, że postęp gospodarczy jest ściśle związany z procesem integracji, nie dostrzegają szans, jakie daje możliwość podejmowania szybkich decyzji uwzględniających lokalne interesy. Wartości, jaką może być odbudowa silnych więzi i lokalnych relacji handlowych. To, co internacjonaliści nazywają rasizmem, ksenofobią, dla małych społeczności jest tak naprawdę powrotem do normalności. Rzecz nie w nienawiści do obcokrajowców, ale w zachowaniu racjonalnych proporcji między tym, co nazywamy otwarciem na inne kultury, a zgodą na zalew nielegalnych, agresywnych i najzwyczajniej świecie groźnych imigrantów.
Wszyscy przekonani o moralnej wyższości Unii Europejskiej nie zrozumieją, jakie możliwości daje elastyczna polityka gospodarcza. Jak choćby zapowiadana przez Londyn obniżka podatków korporacyjnych, większa konkurencyjność i większa synergia z rodzimym biznesem. To wszystko są procesy, które może i burzą dotychczasowy socjaldemokratyczny system wartości, ale poprawiają otoczenie biznesowe. Jednym słowem, świat pełen wstrząsów przeraża nas swoją destrukcją, ale nowy porządek i system wartości, jaki wyłania się spod niego, może być obiecujący.
Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski