Ryzykowny gambit Andrzeja Dudy
Generałowie Kiszczak i Jaruzelski zachowają na razie stopnie. Twardy elektorat PiS będzie wściekły, a walki frakcyjne w szeregach Zjednoczonej Prawicy eksplodują z nową mocą. Dopiero najbliższe miesiące pokażą, czy prezydent nie przekombinował z decyzją o zawetowaniu ustawy degradacyjnej.
Wetując ustawę Andrzej Duda z jednej strony hamuje radykałów z własnego obozu i ogranicza ich ekscesy, z drugiej chroni długoterminowy interes PiS. Dba przy tym o własną reelekcję, do której potrzebował będzie także elektoratu zupełnie inaczej patrzącego na PRL niż dzisiejsi tyleż wzmożeni, co spóźnieni antykomuniści.
Nie chodzi o praworządność…
Uzasadniając weto prezydent przedstawił argumenty z porządku prawnego. Najważniejszy sprowadzał się do tego, że procedura degradacji nie przewiduje cywilizowanego trybu odwołania. To powoduje, że np. żyjący członkowie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, zostaliby pozbawieni możliwości złożenia wyjaśnień. Wielu z nich faktycznie znalazło się we WRON wbrew swojej wiedzy i woli, jak choćby jedyny polski kosmonauta, generał Mirosław Hermaszewski.
Prezydent Duda ma sto procent racji: brak procedur odwoławczych w ustawie degradacyjnej łamie podstawowe reguły demokratycznego państwa prawa. Czy jednak w wecie faktycznie chodziło o praworządność?
Prezydent dotychczas nie dał się przecież specjalnie poznać jako niezłomny strażnik konstytucji i praworządności. Wręcz przeciwnie, przyjął przysięgi od nielegalnie wybranych przez PiS sędziów-dublerów Trybunału Konstytucyjnego, podpisał też szereg ustaw, których konstytucyjność budziła poważne wątpliwości.
…a o politykę
Także w tym wecie, argumenty o praworządności, służą uzasadnieniu decyzji, która ma czysto polityczny charakter. Nie zdziwiłbym się, jeśli na weto naciskaliby nasi partnerzy, na czele z Amerykami. Dla nich Jaruzelski nie jest radzieckim agentem, ale przywódcą, który rozpoczął proces stabilnej i pokojowej transformacji od komunizmu, bez czego nie byłoby obecnego polsko-amerykańskiego sojuszu.
Ruch Dudy ma jednak przede wszystkim działać na krajowym podwórku. Jaka jest jego polityczna stawka? Wydaje się, że chodzi przede wszystkim o uspokojenie dwóch grup wyborców, które PiS mógł stracić swoją antykomunistyczną krucjatą ostatnich miesięcy.
Po pierwsze chodzi o antykomunistyczny elektorat, który po upadku potęgi SLD w 2005 roku przeszedł częściowo także do PiS – głównie ten socjalny, gorzej wykształcony, słabszy społecznie. PiS oferował mu narrację: PRL nie jest dziś aż tak ważny, jak walka z liberalnymi elitami III RP. Kto się do nas w niej dołączy, ten znajdzie miejsce w IV RP, niezależnie ile czasu by nie był w PZPR.
Kariery takich osób jak Stanisław Piotrowicz, sędzia Kryże, czy brylujący w bliskich partii mediach Marek Król, pokazywały jak to może działać. Posunięcia PiS z ostatnich miesięcy – ustawa dezubekizacyjna, nowa fala dekomunizacji ulic – były zerwaniem kontraktu z tym elektoratem. Uderzyły w jego materialne i symboliczne interesy.
Degradacje i upokorzenia służących w Ludowym Wojsku Polskim żołnierzy ostatecznie odstraszyłyby od PiS ten elektorat, tę grupę wyborców. I nie tylko ją. Ocena takich postaci jak Jaruzelski (o Hermaszewskim nie wspominając) nie jest wcale prosta i jednoznaczna. Wywołuje wielkie społeczne kontrowersje. Degradacja Jaruzelskiego do stopnia szeregowca, nawet części wyborców PiS – przynajmniej tej, która informacji o powojennej historii nie czerpie wyłącznie z prac Sławomira Cenckiewicza – może wydawać się nadmierną i małostkową represją, wymierzoną w zmarłego.
Nawet najbardziej niechętni Kiszczakowi wyborcy mogą też po prostu bać się otwarcia puszki Pandory przez ustawę degradacyjną. Jeśli bowiem uznamy, że Sejm może degradować generałów awansowanych w PRL, to co stoi na przeszkodzie, by następny uznał, że to samo może zrobić z tymi, którzy służyli IV RP? Albo sanacji? Ustawa degradacyjna wprowadza logikę, w której przeszłość staje się terenem niekończących się partyjnych wojen pamięci. Prezydent Duda słusznie zatrzymał ten proces, zanim się on na dobre zaczął.
Po drugie, chodzi o uspokojenie nastrojów w armii. Doktryna, że wojsko PRL w ogóle nie było wojskiem polskim i w zasadzie każdy, kto w nim służył może się uważać za zdrajcę, nie jest przyjmowana ze szczególnym entuzjazmem przez wojskowych. Nawet tych, którzy służbę zaczęli po roku 1989. Wiele żołnierzy pochodzi z wojskowych rodzin, ich rodzice i dziadkowie służyli w LWP. Gdyby ustawa degradacyjna weszła życie ci ludzie mogliby mieć poczucie, że władza prześladuje pokolenie ich rodziców, że kwestionuje ich patriotyzm. Jako zwierzchnik sił zbrojnych prezydent miał pewnie świadomość tych nastrojów.
Konflikt z armią nie służy żadnej partii politycznej. Wojskowi i ich rodziny to liczny elektorat, który przy urnie wyborczej potrafi upomnieć się o swoje interesy. Wetując nieprzemyślaną i niepotrzebną ustawę Duda chroni swój wyborczy interes, ale także ten partyjny.
Zatapianie SLD?
Ciekawe jest, że decyzja Dudy zostaje ogłoszona przed świętami, zaraz po opublikowaniu najgorszego dla PiS od 2015 roku sondażu, w którym partia zanotowała spadek poparcia o 12 punktów procentowych. Ten odpływ poparcia ma pewnie wiele przyczyn: nagrody dla ministrów, spór o aborcję, kryzys wizerunkowy w relacjach z zagranicą. Jedną z nich może też być rozczarowanie postkomunistycznego elektoratu.
Świadczyłby o tym towarzyszący spadkom PiS zaskakujący wzrost poparcia dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Obowiązywanie ustawy degradacyjnej wzmacniałoby SLD, dawało partii temat do mobilizacji swojego elektoratu. Weto Dudy wytrąca mocną kartę z rąk Włodzimierza Czarzastego i jego ludzi.
W interesie PiS jest by ani Sojusz, ani żadna lewica nie weszły do przyszłego Sejmu. Ich obecność znacznie komplikuje bowiem przyszłe koalicyjne układanki i zmniejsza szanse PiS na samodzielne stworzenie kolejnego rządu. Przy słabym wyniku Kukiza, stwarza nawet szansę na odebranie władzy Nowogrodzkiej, mimo wygrania przez partię wyborów – gdy reszta tworzy przeciw niej szeroką koalicję.
Ryzykowny ruch
Decyzja Dudy zabezpiecza więc długoterminowe interesy PiS. Ale jest też dla prezydenta bardzo ryzykowna. Dla najtwardszego elektoratu PiS będzie ona zwyczajnie niezrozumiała. Czytelnicy „Gazety Polskiej” i „Sieci” po raz kolejny – po wetach w sprawie sądów z lipca – będą mieli poczucie, że Duda ich zawiódł, jeśli nie zdradził.
Prawicowy twitter już zresztą szaleje. Bliscy partii publicyści i intelektualiści mówią o wielkim zawodzie i piszą o długich ramionach Moskwy. Pisowski lud ekscytuje się po raz kolejny obco brzmiącym panieńskim nazwiskiem prezydenckiej małżonki. Tomasz Sakiewicz będzie pewnie znów opowiadał wszystkim zainteresowanym, że na Dudę już nie zagłosuje, a doktor Targalski przedstawiał wyjaśnienia, jak to tym razem WSI złamało głowę państwa.
Czy zagrozi to szansom Dudy na reelekcję? Nie sądzę. Ten elektorat i tak nie bardzo ma gdzie pójść (zwłaszcza w drugiej turze), wystawienie przez PiS innego kandydata (obok Dudy) to recepta na utratę Pałacu Prezydenckiego.
Decyzja prezydenta wzmocni za to chaos wynikający z walk wewnętrznych w PiS – nad którym partia i tak chyba nie panuje w ostatnich miesiącach. Weto to ostateczne upokorzenie frakcji Macierewicza, którą Duda pokonał przy okazji rekonstrukcji rządu. Piątkowa decyzja to postawienie kropki nad i, to mocny komunikat: Macierewicz i jego wrażliwość historyczna nie mają na razie nic do gadania.
Nie wiadomo, jak był szef MON zniesie to upokorzenie. „Fakt” spekulował, że myśli nad założeniem własnej partii. Prezydenckie weto daje do tego pretekst.
Najbliższe miesiące pokażą, czy prezydent nie przekombinował z decyzją o wecie. Czy zaszkodzi ona politycznie, czy pomoże jego obozowi. Na pewno potwierdza ona, że w obozie tym jest coraz więcej chaosu, a niegdyś ukryta walka skrzydeł przybiera coraz bardziej otwarte formy. Co - niezależnie od tego kto chwilowo w tej rywalizacji jest górą - stanowi ważną informację i poważną szansę dla opozycji w parlamencie i poza nim.