Rok rządów PiS. Paweł Lisicki: zaleta spójności, czyli dlaczego Jarosław Kaczyński może się cieszyć
Kilka ostatnich tygodni wprawiło mnie w stan rosnącego rozbawienia. Doprawdy, złote to były czasy dla publicystów obdarzonych skromnym choćby zmysłem poczucia humoru. Oto z jednej strony liczni lewicowi komentatorzy prześcigają się wręcz w wieszczeniu końca PiS-u. Dwoją się i troją, by wszędzie opowiedzieć o katastrofie rządów Beaty Szydło. Z marsowymi minami zapowiadają absolutny i nieodwołalny upadek kaczystowskiego reżimu. Coraz głośniej i bardziej stanowczo twierdzą, że miarka się przebrała, że społeczeństwo powstaje, że bunt obywateli lada moment zniesie znienawidzonych "faszystów", podczas gdy publikowane w tym samym czasie sondaże pokazują gigantyczną i stabilną przewagę partii rządzącej nad opozycją. - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.
Gdyby dziś, po 12 miesiącach rządów, doszło do nowych wyborów, to z dużym prawdopodobieństwem można przewidywać, że PiS wygrałby z jeszcze wyraźniejszą przewagą. Może nawet zdobyłby upragnioną większość konstytucyjną?
Pełna kontrola prezesa PiS
Dawno już nie było tak wielkiej różnicy między marzeniami i nadziejami wąskiej grupki medialnych znawców, a faktycznymi nastrojami większości Polaków. Tak, wbrew dziesiątkom, setkom komentarzy i ekspertyz, które nijak mają się do rzeczywistości, po dwunastu miesiącach od objęcia rządów Jarosław Kaczyński może mieć powody do zadowolenia.
Przeczytaj także -Jakub Majmurek: czy PiS pogrzebał lewicę?
Przede wszystkim dysponuje on stabilną i zdyscyplinowaną większością w Sejmie i Senacie, a w przypadku konieczności może liczyć na wsparcie formalnie opozycyjnego klubu Kukiz’15. Szefowi PiS udaje się też zachować pełną kontrolę nad pozostałymi instytucjami władzy, nad rządem i urzędem prezydenckim, co daje poczucie spójności. Sam przed wyborami, a także po nich, pisałem o niebezpieczeństwie, jakim może być swoisty podział władzy wśród rządzącej większości.
Wydawało się, że sytuacja w której szef PiS zarządza państwem z tylnego siedzenia plus formalnie kierująca pracami gabinetu Beata Szydło oraz Andrzej Duda jako prezydent to przepis na kryzys i chaos. Wystarczyłoby, żeby albo ten ostatni, albo pani premier spróbowali podjąć własną grę i cały system mógłby się zawalić. Jednak inaczej niż to było w przypadku Kazimierza Marcinkiewicza, Szydło nie okazała się dla Kaczyńskiego zagrożeniem. Nie próbowała i nie próbuje stworzyć konkurencyjnego, autonomicznego ośrodka władzy. Jest sprawnym administratorem i menadżerem, wykonuje i realizuje to, co wymyślił prezes. Ten brak własnych ambicji przywódczych doskonale było widać w chwili, kiedy to toczyła się dyskusja nad rekonstrukcją rządu. Mimo drobnych sygnałów sprzeciwu i oznak niezadowolenia, premier ostatecznie zaakceptowała Mateusza Morawieckiego jako drugiego niemal premiera.
Podobnie żadnych dążeń do budowania własnego obozu politycznego nie zdradza Andrzej Duda. Nie widać, żeby Pałac prezydencki chciał zabiegać o swoje zaplecze, szukał dla siebie poparcia jakiejś grupy posłów, podejmował jakkolwiek rozumiane samodzielne polityczne inicjatywy. To samo dotyczy zresztą kwestii wizerunkowych. Próby budowania własnego, odrębnego, innego przekazu były tyleż niejasne co niekonsekwentne i to do tego stopnia, że można się spierać, czy w ogóle miały miejsce. Prezydent nie chciał, albo przynajmniej nie pokazał, że chce, odgrywać samodzielną, inną niż PiS rolę w żadnym istotnym konflikcie.
Andrzej Duda najwyraźniej widzi siebie jako część obozu rządzącej prawicy i nie zamierza, wbrew nadziejom i namowom politycznych oponentów, tego zmieniać. Czy rzecz dotyczy Smoleńska, czy Trybunału Konstytucyjnego, czy aborcji czy wreszcie zmian podatkowych lub kierunków polityki zagranicznej, głowa państwa ani się od polityki rządu nie dystansuje, ani jej nie podważa i nie kontestuje. Znowu, może się to nie podobać przeciwnikom PiS-u, może też budzić rozczarowanie u tych, którzy mieli nadzieję na to, że prezydent będzie samodzielnym podmiotem polskiej polityki, jednak z punktu widzenia interesów rządzącej formacji to zachowanie optymalne. Tym bardziej, jeśli porówna się ową spójność obozu rządzącego - szefa partii, premiera i prezydenta - z rozbiciem i podziałami wśród opozycji.
Chaos w Platformie
Po kilku miesiącach od przejęcia władzy nad Platformą Grzegorz Schetyna nie potrafił tchnąć w nią nowego życia. Nie wiadomo ani czym PO ma być, ani w jaki sposób miałaby odzyskać władzę. Jak pogodzić deklaracje Schetyny o prawicowości PO z jednoczesnym domaganiem się likwidacji IPN i CBA, instytucji wyjątkowo popularnych wśród całego prawicowego elektoratu? Jak ma się opowieść o własnym pragmatyzmie i postulaty rozszerzenia programu 500+, największego obecnie wyzwania dla budżetu, na wszystkie dzieci?
Jeśli do tego chaosu ideowego dodać wyraźną słabość samego lidera - Grzegorz Schetyna na razie pokazał charyzmę godną powiatowego sekretarza partii z minionego ustroju - oraz czające się na horyzoncie niebezpieczeństwa - tak w postaci przesłuchań polityków PO na czele z Donaldem Tuskiem przed komisją wyjaśniającą aferę Amber Gold jak i polityczne skutki afery z reprywatyzacją warszawską - to śmiało można uznać, że przez najbliższe lata PO żadnym prawdziwym zagrożeniem dla PiS być nie może. Więcej uwagi niż walce o władzę będzie musiała poświęcić przetrwaniu. W podobnym stanie znajduje się Nowoczesna, choć z innych powodów. Kłopoty finansowe wynikłe z niedbalstwa, nadaktywność lidera, ów trudny do przezwyciężenia wizerunek niepowagi sprawiają, że i z tej storny dla PiS niebezpieczeństwa nie ma.
Żadna chłodna analiza nie pokazuje zatem ani załamania nastrojów, ani masowego odpływu sympatii od PiS. Skąd zatem te rozbudzone nadzieje niektórych nadpobudliwych wieszczycieli katastrofy? Zabawne, ale dochodzę do wniosku, że oni naprawdę uwierzyli w skuteczność i siłę feministycznych protestów podczas tak zwanych czarnych poniedziałków. Czyżby to był efekt obrazu tylu czarnych parasoli? Tyle, że akurat w sprawie aborcji PiS błyskawicznie wymknął się z pułapki. Odrzucając ustawę całkowicie chroniącą życie poczęte faktycznie zlikwidował ważny i niebezpieczny front ideologiczny.
To, że mimo wcześniejszej pomyłki zrobił to tak szybko, odebrało drugiej stronie amunicję. Żeby podtrzymać protest i zaangażowanie, feministki są skazane na coraz większą radykalizację, co oznacza, że w coraz większym stopniu stają się wygodnym narzędziem politycznym dla podtrzymania spójności i władzy znienawidzonej przez nie prawicy. Im głośniej i im bardziej wulgarnie obrzucają wyzwiskami Jarosława Kaczyńskiego, im chętniej i agresywniej występują przeciw niemu, tym bardziej odpychają od siebie bardziej umiarkowane kobiety i tym bardziej zniechęcają do opozycji milczące centrum. Tych Polaków i Polki, które są zadowoleni z programu 500+ i którzy w ekstremizmie "czarnych" demonstrantek widzą niebezpieczną ektrawagancję. To, co podoba się na Czerskiej, co budzi zachwyt wąskich środowisk lewackich, to skutecznie odstrasza, na szczęście, większość. Ta, czasem nawet bez entuzjazmu i ze sceptycyzmem, ale jednak woli PiS.
Paweł Lisicki dla WP Opinii
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy". Dziennikarz, publicysta, pisarz. Były redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita" oraz tygodnika "Uważam Rze".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.