Przez które „K” jest dziś PAD?
Nie martwcie się tym, że pan prezydent porównał Unię Europejską do zaborców. Martwcie się o pana prezydenta.
Moja znajoma mawiała: „Skąd ja mam wiedzieć, co myślę, póki nie usłyszę, co powiem”. Z prezydentem Andrzejem Dudą jest gorzej. Nie jest pewne, czy wie, co sam myśli, nawet kiedy coś już oficjalnie podpisze lub publicznie powie.
Ta niepewność jest tak zadziwiająco duża, że życzliwy Polsce obserwator naszej polityki niemal codziennie stoi ze zbielałymi od ściskania kciukami, albo modli się, by prezydent miał dziś dobry dzień. Bo kiedy ma dobry dzień, można go słuchać spokojnie, a czasem z satysfakcją. A gdy ma zły, to uszy więdną i ręce opadają.
Ósmego marca, jak wiadomo, prezydent miał bardzo dobry dzień. Tak dobry, że nawet niechętny „dobrej zmianie” i znany z ostrożności w słowach prof. Włodzimierz Borodziej apelował, by przeciwnicy obecnej władzy słuchali tego, co Andrzej Duda mówi, zamiast go zagłuszać. Trudno się z prof. Borodziejem nie zgodzić, że przed bramą uniwersytetu prezydent wygłosił „najmniej przewidywalne, ludzkie, współczujące i pełne godności przemówienie”. Więc słusznie pochwałom - głównie od przeciwników - niemal nie było końca. Dzięki! Dołączam się z przyjemnością…
Gdy nadejdzie zły dzień
Ale już kilka dni później ten sam Andrzej Duda, w wywiadzie udzielonym Piotrowi Zarembie z „Dziennika. Gazety Prawnej”, wygłosił równie szeroko komentowane, lecz tym razem zaskakująco absurdalne tezy m.in. krytykując tryb prac nad ustawą, którą sam wcześniej błyskawicznie podpisał, choć mógł ją wetować powołując się na wady procesu legislacyjnego, jak robił już wcześniej. Oświadczył też, że on nie czuje się odpowiedzialny i III RP nie odpowiada za zbrodnie komunistyczne (np. za czystkę etniczną w 1968 r.), choć państwo na czele którego pan prezydent stoi płaci odszkodowania za winy PRL - m.in. peerelowskim więźniom politycznym - czyli czynnie przyjmuje na siebie odpowiedzialność.
Nie tylko jako prawnik, ale też jako głowa państwa, pan prezydent powinien rozumieć i tłumaczyć innym zasadniczą różnicę między poczuciem odpowiedzialności, odpowiedzialnością i winą. Ja na przykład będąc za granicą mam poczucie odpowiedzialności za wszystkich Polaków, w tym za prezydenta Dudę. I chcę czy nie, ponoszę odpowiedzialność za wszystko, co pan prezydent mówi oraz robi, bo inni widzą we mnie członka wspólnoty, która sobie takiego prezydenta wybrała. Jestem też za naszego prezydenta karany i nagradzany - np. gdy inni patrzą na mnie krzywo, jako na Polaka, albo gdy koledzy z zagranicznych uczelni lub redakcji ze współczucia podrzucają mi miłe propozycje. Ale nikt przecież nie powie, że jestem winny temu, co konkretnie robi lub mówi prezydent Andrzej Duda. Fenomen wielkich wspólnot - takich jak naród, społeczeństwo czy państwo - na tym między innymi polega, że winy są wprawdzie indywidualne, ale odpowiedzialność jest przynajmniej częściowo zbiorowa, bez względu na to, czy ktoś ma poczucie odpowiedzialności za resztę wspólnoty, czy nie.
Prostowanie po przegięciu
Wiele osób uważa, że po wypowiedzeniu jakichś mądrych i szlachetnych słów albo po jakimś mądrzejszym uczynku, prezydent świadomie mówi albo robi coś raczej przeciwnego, żeby nie stracić więzi ze swoim elektoratem. Wedle tej samej teorii, kiedy pan prezydent poczuje, że przegiął w przeciwną mądrości i szlachetności stronę, to znów szuka sposobu, by powiedzieć lub zrobić coś dobrego i odzyskać kontakt z grupą rozsądniejszych wyborców. Mam wobec takiej interpretacji mieszane uczucia. Z jednej strony polityka jest przecież grą o władzę. Politycy (zwłaszcza sprawujący urzędy) zwykle mówią i robią raczej to, co należy powiedzieć lub zrobić, a nie to, co myślą i jak czują. To różni ich np. od komentatorów. Ale wszystko ma swoje granice. Nieautentyczność na najwyższych szczeblach też.
Kiedy prezydent porównuje teraz Unię Europejską do mocarstw zaborczych, to wierzę, że istotnie tak myśli. I wiem, że ma w takim myśleniu solidną grupę wsparcia. Bo od kiedy kwestia przynależności do Unii powstała, istnieje w Polsce spór o to, czym w istocie jest Unia Europejska, a zwłaszcza, czy wzmacnia i rozszerza ona naszą niepodległość, czy też nam ją zabiera. Ten spór toczą dwie sprzeczne narracje. Jedna z nich mówi (jak Jan Paweł II), że Unia Europejska jest Unią Lubelską XXI wieku, czyli takim związkiem podmiotów zbyt słabych by samodzielnie przetrwać we wrogim otoczeniu, który pozwala im zdobyć przewagę nad przeciwnikami, stworzyć własne imperium i zachować odrębne tożsamości. Polakom i Litwinom się to doskonale przez wieki udawało. Mnie ta narracja w pełni przekonuje. Ale jest też (nie tylko w Polsce) spora grupa osób, które uważają, że Unia Europejska realizuje odwieczny niemiecki zamiar dominowania na całym kontynencie, a może i na świecie. W takim ujęciu (mnie wydaje się ono absurdalne), bliskim na przykład Trumpowi, Putinowi, sporej części anglosaskiej prawicy, oraz południowo-europejskiej radykalnej lewicy, członkostwo w Unii jest złe dla wszystkich poza Niemcami, choć może być konieczne. Tak jak na przykład 1018 lat temu, podczas zjazdu w Gnieźnie, konieczne było zgłoszenie przez Bolesława Chrobrego akcesu do cesarstwa, w którym miał jako władca podlegać cesarzowi. Ale konieczne nie znaczy przecież dobre.
Akceptacja o dwóch twarzach
Obie te wizje - Lubelska i Gnieźnieńska - oznaczają akceptację Unii, ale kompletnie inną. W wizji lubelskiej, im więcej kompetencji ma Unia, tym lepiej, bo daje nam większy wpływ na los całej wspólnoty, której częścią jesteśmy. W wizji gnieźnieńskiej - przeciwnie. Im Unia jest silniejsza, tym mniej kompetencji mają polskie władze u siebie. W skrajnie radykalnym ujęciu można sobie jakoś wyobrazić, że Unia jest tak silna, a polscy politycy tak skrajnie nieudolni (jak teraz - 27:1), iż Warszawa musi akceptować brukselskie decyzje nie mając na nie żądnego realnego wpływu (podobnie jak obecnie partie lewicowe w Polsce). W takiej sytuacji jak mówi prezydent, nie było by zauważalnej różnicy między zaborami, a członkostwem we wzmocnionej Unii.
W istocie dylemat lubelsko-gnieźnieński nie dotyczy więc sporu o Unię, lecz o Polskę. A konkretnie o to, czy Polska jest wystarczająco dojrzała i czy Polacy są wystarczająco mądrzy, by być w Unii równorzędnymi pierwszoligowymi graczami. Opcja gnieźnieńska zdaje się w to nie wierzyć. Opcja lubelska (do której należę) wierzy. I potrafi naszą wiarę w siebie poprzeć dowodami. Polska nie jest może jeszcze mocarstwem gospodarczym ani militarnym, ale potrafiła nie tylko wywalczyć dla siebie najwięcej unijnych pieniędzy i ich realnie użyć, lecz także zdobyć dla swoich przedstawicieli najwyższe unijne urzędy (w parlamencie i Radzie), przyciągnąć do siebie instytucje międzynarodowe (Frontex w Warszawie, korpus w Szczecinie) i poważnie wpływać na wiele unijnych rozwiązań (np. Partnerstwo Wschodnie). Wirtuozami może nigdy nie byliśmy, może teraz przejściowo na własne życzenie straciliśmy część wpływów, ale się szybko uczymy i dobrze nam to idzie.
Kto w Polskę i Polaków wierzy, ten się Unii nie boi. Daliśmy radę w Unii Lubelskiej, gdzie byliśmy mniejszością podporządkowaną litewskiej dynastii. Pod rządami tej unii pokonaliśmy Krzyżaków, Turków, Rosję, cały czas wzmacniając swoją tożsamość, choć mogliśmy roztopić się w rusińskim morzu. Dlaczego mamy nie dać rady w Unii Europejskiej? No właśnie: dlaczego?
Czego nie rozumie PAD
Tu możemy wrócić do początku tekstu, czyli do tego, czego pan prezydent niestety chyba nie rozumie, nawet gdy to powie. Jakie założenie musi leżeć u podstaw przekonania, że w Unii nasz los będzie taki, jak pod zaborami, czyli że nie będziemy mieli nic do powiedzenia, choć tu wszyscy będą grali według tych samych reguł? Odpowiedź jest prosta i może być tylko jedna. Skoro nie jesteśmy ani najmniej liczni, ani najbiedniejsi, nie mamy najmniej głosów w europarlamencie ani w innych unijnych organach, to żeby od nas nic tam nie zależało i byśmy się stali przedmiotem eksploatacji - a to zdaniem prezydenta Dudy nam grozi - musimy być głupsi od innych, bardziej nieporadni, mieć puste głowy i dwie lewe ręce. Czy pan prezydent rozumie, że malując tego rodzaju wizję ogłasza taką właśnie dramatycznie lekceważącą, poniżającą i upokarzającą nas wizję Polaków i Polski? Idę o zakład, że tego nie rozumie.
Baaardzo wątpię, by Andrzej Duda rozumiał, co w istocie powiedział porównując los Polaków w Unii Europejskiej do naszego losu w epoce zaborów. Ale mam dla pana prezydenta pocieszającą wiadomość. Nie jesteśmy ani tacy głupi, ani tak nieporadni, jak mu się wydaje. Nawet pod zaborami byliśmy wystarczająco sprytni, by jednak coś od nas zależało. W państwach zaborczych Polacy byli parlamentarzystami, ministrami, a nawet szefami rządów. Tak, tak. Ten naród jest sprytniejszy i bardziej inteligentny, niż się prezydentowi i dużej części prawicy zdaje. Nawet w największych globalnych organizacjach, gdzie karty wydają się rozdane przed wiekami na zawsze, Polacy dochodzą do najwyższych stanowisk - jak Karol Wojtyła, który został papieżem, choć przez większość wcześniejszego życia nie mógł nawet wyjechać zagranicę.
Wiem, że strasząc nas wizją nowych zaborów pan prezydent nie chciał obrazić Polski i Polaków. Chciał nas tylko nastraszyć. Ale to też nas obraża. Bo my tacy strachliwi, jak mu się zdaje, nie jesteśmy. Przynajmniej nie wszyscy.