Przemysław Bogusz: Kotański był w stanie zawrzeć pakt z diabłem, by osiągnąć cel
Gdy jechał na prowincję, szedł do proboszcza i do pierwszego sekretarza. Miał takie zdjęcie z papieżem. Rozesłał je po gazetach, żeby pokazać, że ma wsparcie z Watykanu, po czym wchodził na plebanię jak do siebie i witał się: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, przynoszę błogosławieństwo od Ojca Świętego". Proboszczowi uginały się nogi i połowa planu była zrealizowana. A potem szedł do sekretarza i witał się słowami: "Dzień dobry towarzyszu, właśnie rozmawialiśmy o was z towarzyszem Jaruzelskim". I cała miejscowość należała do niego - opowiada Przemysław Bogusz, autor biografii Marka Kotańskiego, w rozmowie z Markiem Wawrzynowskim.
Marek Wawrzynowski: W grudniu minęło 35 lat od podpisania pierwszej umowy Marka Kotańskiego z Ministerstwem Zdrowia.
*Przemysław Bogusz: *Wiele osób zarzucało mu zbyt bliskie kontakty z władzą. Choćby to, że wszedł w skład rady konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa, Wojciechu Jaruzelskim. Ta rada nie miała żadnych uprawnień, a jedynie legitymizowała władzę.
Obie strony wykorzystywały się wzajemnie?
Na to wygląda. Oczywiście mógł przyjąć taką postawę - to jest reżim i z nim nie rozmawiamy. Ale też wyszedł z założenia, że ma konkretny cel. Albo rozmawia z jedyną władzą, którą ma, albo nie osiągnie celu. Wybrał pierwsze rozwiązanie. Oczywiście były sytuacje, gdzie można i trzeba było zadawać pytania. Przykładem akcja antyalkoholowa w czasach schyłkowej komuny. Nikomu nie wolno było robić manifestacji, a on ją zorganizował. Milicja dostaje wytyczne, że ma nie ingerować w manifestację, a wręcz ją chronić. Ta sama milicja pałuje "Solidarność". W telewizji reżim pokazuje: „patrzcie, jest wolność”. Nawet jego słynna akcja "łańcuch czystych serc" była przez wiele osób odebrana jako wyraz poparcia dla reżimu. 1986 rok, schyłkowa komuna i ktoś mu pozwala na akcję, w której bierze udział kilkaset tysięcy osób? A więc kolejny sygnał od władzy: "Jednoczymy się wokół wspólnego celu". A skoro mamy wspólne cele, to może władza nie jest aż tak daleko od obywatela, jak niektórzy próbują nam wmówić...
Kotański jako ludzka twarz reżimu?
Aż tak to nie. On sam mówił, że byłby w stanie zawrzeć pakt z diabłem, by osiągnąć swój cel. Jeden z jego współpracowników, który jeździł z nim na spotkania po całej Polsce, opowiadał jak fantastycznie umiał rozegrać podziały. Z jednej strony komuna, z drugiej - opozycja skupiona wokół Kościoła. Więc gdy jechał na prowincję, szedł do dwóch osób. Do proboszcza i pierwszego sekretarza. Miał takie zdjęcie z papieżem, zwykłe zdjęcie jak tysiące innych osób. Rozesłał je po gazetach, żeby pokazać, że ma wsparcie z Watykanu, po czym wchodził na plebanię jak do siebie i witał się: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, przynoszę błogosławieństwo od Ojca Świętego". Proboszczowi uginały się nogi i połowa planu była zrealizowana. A potem szedł do sekretarza i witał się słowami: "Dzień dobry towarzyszu, właśnie rozmawialiśmy o was z towarzyszem Jaruzelskim". I cała miejscowość należała do niego.
Ale był też zarejestrowany jako tajny współpracownik.
Moim zdaniem, mimo że miał założoną teczkę i pojawiają się notatki ze spotkań z nim, nie można powiedzieć, że współpracował. Podpisał zobowiązanie i spotykał się z nimi, ale nie mówił nic, co nie stanowiłoby powszechnej wiedzy. Esbek się pytał, co działo się na przyjęciu w ambasadzie, na którym był Kuroń, a on odpowiadał, że rozmawiali o sytuacji politycznej.
Jak ojciec?
Nie do końca. Ojciec, wybitny profesor japonistyki, jest dla Marka Kotańskiego punktem odniesienia. Kotański zawsze się z nim porównywał, zawsze miał jego kompleks. Ale ten etap ich życiorysów, na podstawie materiałów, do których dotarłem, pokazuje, że Marek lepiej to rozegrał. Zresztą jest to logiczne. Wybitny psycholog siadał naprzeciwko zwykłych, choć przeszkolonych urzędników… Powiedziałbym, że to raczej on nich rozpracowywał, a nie oni jego.
Na cmentarzu on i jego ojciec leżą we wspólnym grobie. Jest duża tablica upamiętniająca Marka i mała dla ojca. To jakiś symbol.
Jeśli chodzi o dokonania naukowe, z pewnością Marek nigdy nie dogonił ojca. Jeśli chodzi o sławę, bez dyskusji. Ale i dziś coraz mniej osób wie kim był Marek Kotański i co to Monar. Monnari to co innego.
Czyli dziedzictwo Marka Kotańskiego zanika?
Nie, tak nie można powiedzieć. Wciąż jest ponad 100 ośrodków, są ludzie, których wyleczył, jest w końcu uniwersalne przesłanie: "Daj siebie innym" oraz "Każdy człowiek zasługuje na szanse".
Któremu to przesłaniu był wierny?
Tak, wszyscy zgodnie podkreślają, że niezależnie od jego różnych słabości, miał niezwykłe podejście do ludzi. Interesował go człowiek. Nieważne kim był, skąd przychodził. Inna sprawa, że ci ludzie często "kręcili nim" strasznie. Okradali, ćpali dalej, a on prawie nigdy się od nich nie odwracał. Była choćby taka sytuacja, że jeden z podopiecznych zabrał mu 10 tysięcy zł, co miało wartość dużo większą niż dzisiaj. Po jakimś czasie spotkali się na stacji PKP, gdzie Kotański organizował pociąg z darami dla powodzian. Ten człowiek zaczął kajać się, przepraszać, kładł się i uderzał głową o beton, a Kotański go zbluzgał i kazał mu to wszystko odpracować. Raz tylko zawiadomił policję, gdy ktoś ukradł mu 30 tysięcy przeznaczonych na wyjazd dla samotnych matek do Kopenhagi.
Odzyskał te pieniądze?
Tak. Przyszedł transport jakiegoś przeterminowanego mydła na dary i został sprzedany mafii pruszkowskiej.
Faktycznie pakt z diabłem. Zresztą cała otoczka działalności Kotańskiego jest dość niejednoznaczna. Z jednej strony pomoc,z drugiej to nieznośnie parcie na szkło. Kamery, flesze, a co za tym idzie protesty ludności…
Rozmawiałem z Antonim Krausem, który działał z Kotańskim w latach 90. Mówi, że inaczej by się to wszystko potoczyło, gdyby nie to, że Kotański chciał wszystko nagłaśniać. Kraus założył swój ośrodek po cichu w Rembertowie i do dziś ten ośrodek działa. Gdy zakładał Kotański, zaraz była telewizja, fotoreporterzy, transparenty.
Irytujące?
Pewnie. Ale ten sam Kraus mówi, że gdyby Kotański był taki jak on, pomógłby kilkudziesięciu osobom. A te działania, które Krausa wtedy tak irytowały, paraliżowały zwykłą codzienną pracę, spowodowały, że stopniowo zmieniało się nastawienie i z czasem można było robić dużo większe rzeczy. I może też dlatego Polska jest jednym z tych krajów w Europie, gdzie leczenie HIV/AIDS jest na najwyższym poziomie. Kotański zmienił świadomość społeczną.
Ta jego działalność medialna to bardziej żądza sławy czy konieczność?
To nierozerwalne. Kochał kamery, flesze, sławę, ale to mu pomagało. Jak robił zadymę, nie było łatwo go wyrzucić. Ludzie, którzy decydowali, liczyli się z tym, że jeśli coś będzie nie po jego myśli, oni mogą dostać rykoszetem.
Sama jego działalność terapeutyczna od początku budziła sporo kontrowersji.
Wszystko zaczęło się od książki „Mój Shambala” Kazimierza Jankowskiego. Autor pojechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie odwiedził ośrodek Synanonu (centrum rehabilitacyjne oparte na zasadach społeczności – red.). To był impuls dla Kotańskiego. Założył ośrodek działający na podobnych zasadach w Głoskowie.
Ludzie, którzy tam przyjeżdżali, nawet terapeuci, mieli sporo wątpliwości.
Bo z zewnątrz wyglądało to, jakby Kotański znęcał się nad pacjentami. To były prawdziwe psychodramy. Wybierał sobie „ofiarę” i rozpracowywał ją na oczach wszystkich. Pokazywał, że człowiek nie ma jeszcze zbudowanej motywacji. Robił to na rożne sposoby, ośmieszając go, zmuszając do interakcji. Wszystko po to, by zedrzeć z niego maskę. Żeby pokazać, że całe to gadanie o chęci zerwania z nałogiem to gówno prawda. Że ten facet przyjechał do ośrodka, niby się leczy, ale tak naprawdę jego myśli krążą wokół jednego – żeby zaćpać. Marek Koterski, który nakręcił film dokumentalny w Głoskowie, pokazał to fantastycznie – Kotański jak zegarmistrz rozkładający zegarek. Psychoterapeuci pytali się: „Hej, co to w ogóle ma być?”. A pacjenci się na to godzili. Był pionierem, dlatego wiele osób miało problem ze zrozumieniem jego działalności. A dziś, 14 lat po śmierci, dla wielu osób jest guru. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, ma w domach jego zdjęcia w centralnych miejscach.
Skąd tytuł Twojej książki „Czy mnie kochasz”?
To było jedno z jego powiedzeń. Pytał w ten sposób wszpółpracowników, ale i przypadkowo spotkanych ludzi. Kiedyś w Sejmie brał udział w debacie dotyczącej narkotyków. Zabierał głos, oczywiście rzucał wulgaryzmami i kontrowersyjnymi wypowiedziami, bo w ten sposób szokował i przyciągał uwagę. Wyszedł z posiedzenia nabuzowany i podbiegł do jakiejś kobiety z pytaniem: "Czy mnie pani kocha? Kocha mnie pani?'. Oczywiście kochała go. On w ten sposób ładował akumulatory, dostawał akceptację dla swojego działania.
Dziś nie miałby już tak łatwo.
Na pewno dziś bardzo ciężko jest się przebić. Zresztą pod koniec życia ubolewał, że nie ma już takiej siły jak wcześniej. Było pełno nowych instytucji, jak choćby orkiestra Owsiaka. Nawet z goryczą mówił o powodzeniu Janiny Ochojskiej w mediach. Gdy papież przyjechał do Polski, ona została zaproszona na audiencję, a on nie. Bardzo to przeżył, bo było to już w czasie, gdy został człowiekiem bardzo wierzącym.`
No właśnie, zmieniał innych, ale sam również przeszedł wielką przemianę.
Jego przewartościowanie zaczęło się od operacji serca. Z człowieka znanego z liberalnych poglądów, który podpisał się pod głośnym listem wspierającym aborcję, nagle stał się zagorzałym katolikiem. Podkreślał, że jego idolem jest Jezus. Pierwszym sygnałem była jego narracja na temat unikania HIV. Na początku zachęcał do używania prezerwatyw, a potem do zachowania wierności.
Co jest chyba szczytem hipokryzji, bo sam miał z tym problem, prawda?
Tak, ludzie którzy go znali, uważają, że był to jeden ze sposobów na potwierdzanie własnej wartości. Na pewno miał słabość do kobiet.
Był podrywaczem?
Lubił imponować kobietom. Jedną z dziewczyn podsunęli mu podobno ludzie z zarządu Monaru, żeby mieć większy wpływ na jego decyzje.
Co na to żona?
O części z tych sytuacji musiała wiedzieć, ale albo nie dopuszczała tego do świadomości, albo starała się być ponad to.
Rozmawiał: Marek Wawrzynowski dla WP Opinie
*Przemysław Bogusz - autor biografii Marka Kotańskiego, "Kotan, Czy mnie kochasz", jest niezależnym dziennikarzem, w przeszłości współpracującym m.in. z "Rzeczpospolitą". Przez 4 lata pełnił funkcję rzecznika prasowego "Monaru".