Polska - państwo frontowe. Sami nie wygramy wojny z Rosją
Nie miejmy złudzeń. Polska jest państwem frontowym, zawsze więc będzie terenem starć, tak jak to miało być za czasów Układu Warszawskiego. (...) Jeśli wybuchnie wojna, nikt nas o zdanie nie będzie pytał. Swojego położenia geograficznego nie zmienimy - podkreśla generał Waldemar Skrzypczak.
To prawda, że Amerykanie zamierzali atakami jądrowymi zatrzymać Armię Czerwoną na terenie Polski. Teraz też są takie plany, jeżeli Putin uderzy. Mało tego, w sensie wojskowym jest to jak najbardziej uzasadnione. Dla nas, Polaków, taki scenariusz jest oczywiście nie do zaakceptowania. Ale jeśli wybuchnie wojna, nikt nas o zdanie nie będzie pytał. Swojego położenia geograficznego nie zmienimy.
W takim razie może rację miał Antoni Macierewicz, były minister obrony, który powiedział, że „musimy mieć armię, która będzie w przyszłości zdolna sama obronić ojczyznę”?
To polityczna demagogia, bzdura, militarnie niemożliwa do zrealizowania nawet za 10 lat, zakładając, że na zbrojenia będziemy wydawać każdego roku pięć procent PKB.
Zacznijmy od identyfikacji potencjalnego wroga, przed którym polska armia miałaby nas obronić.
Tu chyba sprawa jest prosta. Tym wrogiem jest Rosja.
Otóż to. Nikt nie ma wątpliwości, że największy niepokój wolnego świata budzą agresywne poczynania Rosji kierowanej silną ręką przez Władimira Putina. Nie trzeba być jednak wielkim strategiem, by wiedzieć, że w starciu z rosyjską machiną wojenną żadna armia w Europie, w tym polska, samodzielnie nie miałaby żadnych szans. Dlatego od 12 marca 1999 roku Polska jest członkiem NATO-6130285597505153c). To nasza siła i gwarancja, że w razie napaści sojusznicy ruszą nam na pomoc, realizując artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, który mówi o kolektywnej obronie każdego zaatakowanego członka Sojuszu. Polska zaś powinna stosować się do artykułu 3, który wymaga, aby dla skuteczniejszego osiągnięcia celów Sojuszu każde państwo z osobna utrzymywało i rozwijało indywidualną zdolność do odparcia zbrojnej napaści. Dlatego nasze wojsko musi być silne, sprawne, mobilne, wyposażone w nowoczesny sprzęt kompatybilny z systemami uzbrojenia NATO. To ma być wojsko na miarę naszych polskich możliwości.
Nikt nie rozważa pozostawienia samotnie Polski na pastwę Rosji. Dotyczy to zarówno dowództwa Sojuszu, jaki i administracji amerykańskiej. Stąd obecność wojsk sojuszniczych w naszym kraju, o którą zabiegaliśmy od dawna. Tak wygląda dziś rzeczywistość geopolityczna w naszym regionie, którą budowaliśmy z NATO od lat. Przyszłości nie da się przewidzieć – wiemy tylko, że Rosja pozostanie naszym wschodnim sąsiadem, choć nie wiemy, co stanie się z tym krajem po epoce Putina.
Mówienie, że Polska sama będzie zdolna odeprzeć agresję Rosji, jest tanim populizmem, którego żaden z naszych sojuszników nie traktuje poważnie. Na szczęście, bo najgorsze, co mogłoby się stać, to osamotnienie Polski w wyniku naszych własnych błędów politycznych.
Te błędy już zostały popełnione. Polska oddala się od Unii Europejskiej. Skonfliktowaliśmy się z Izraelem. Nawet relacje z USA stają się coraz trudniejsze. W dodatku Rosja prowadzi przeciw nam skuteczną wojnę informacyjną, która ma wpływ na to, jak jesteśmy postrzegani na świecie. Suma tych zdarzeń nie wróży chyba niczego dobrego?
Niezależnie od skali i wymowy wojny informacyjnej prowadzonej przeciwko Polsce przez Rosję w Europie Zachodniej jesteśmy nadal postrzegani – podobnie jak w 1920 roku – jako przedmurze przeciwko agresji ze Wschodu. Bez względu więc na zmiany retoryki Kremla w relacjach z Niemcami i Francją nadal możemy liczyć na wsparcie Zachodu i USA. Zatem mocno powinniśmy realizować i demonstrować nasze ambicje polityczno-wojskowe, ale zawsze w przekonaniu, że o naszym bezpieczeństwie stanowią trwałe sojusze.
A jeżeli NATO zawiedzie, nie przyjdzie Polsce z pomocą?
Wtedy będziemy mieli ogromny kłopot. W zasadzie, jak mówi młodzież, będzie pozamiatane. Ja jednak jestem przekonany, że NATO zareaguje na agresję zbrojną przeciwko Polsce. Problem jest jednak inny.
Czyli?
NATO jest coraz słabsze, niewydolne. Decyzje zapadają za późno w stosunku do toczących się wydarzeń na świecie. Przykładem jest wojna na Ukrainie. NATO zaspało, a gdy się ocknęło, Putin miał już w swoim ręku Krym i wschodnią Ukrainę.
NATO przecież wysłało dodatkowe wojska na swoją wschodnią flankę, w tym również do Polski.
Nie sądzę, aby Putin się tym przejął. Kilka dodatkowych amerykańskich batalionów w Polsce, Rumunii i państwach bałtyckich nie zmieni sytuacji. Przed Sojuszem stoi sporo wyzwań, a jednym z nich jest odbudowa wiarygodności na Wschodzie. Ta słabość uwidacznia się zresztą podczas każdej gry wojennej, w której ostatnio brałem udział. To symulacja ewentualnego konfliktu, kiedyś rozgrywanego na mapach, dziś na ekranach komputerów.
Proszę opowiedzieć, jak wygląda taka symulacja.
Opowiem o grze zatytułowanej „Air-Land Battle on NATO’s Eastern Flank” („Bitwa powietrzno-lądowa na wschodniej flance NATO”), współorganizowanej we wrześniu 2017 roku przez Fundację im. Kazimierza Pułaskiego i amerykańską Potomac Foundation. Przedmiotem było stworzenie symulacji konfliktu między NATO a Rosją. Scenariusz zakładał, że rosyjska armia zajmuje państwa nadbałtyckie. NATO nie reaguje militarnie. Podejmuje jedynie działania dyplomatyczne. To dało Rosji przepustkę do dalszej eskalacji konfliktu, a w końcu do wykonania uderzenia na Polskę. Armia rosyjska ruszyła z trzech kierunków na Warszawę, Białystok i Malbork.
Jakie to były siły?
Do ataku na Polskę skierowano 1. Gwardyjską Armię Pancerną oraz siły, które stacjonują w Kaliningradzie. Założono, że na odcinku polskim Rosja użyła około 80 tysięcy żołnierzy, a w całej operacji – około 150 tysięcy. Uderzało lotnictwo, siły lądowe, działała flota na Bałtyku. Silne zgrupowania przełamujące.
Jak odpowiedziała polska armia?
Całą swoją siłą złożoną ze 100-tysięcznej armii plus Wojsk Obrony Terytorialnej. Nasze wojska wzmocnił też stacjonujący w Polsce ciężki batalion amerykański, blokujący tzw. przesmyk suwalski między Białorusią a obwodem kaliningradzkim.
Dlaczego Rosja zaatakowała Polskę?
Celem Rosjan było rozbicie naszych wojsk między Bugiem a Wisłą oraz ich okrążenie w rejonie Wisły. Po osiągnięciu celów militarnych Rosjanie mogliby przedstawić NATO ultimatum i rozpocząć negocjacje, które miałyby doprowadzić do zawieszenia operacji wojskowej i zawarcia pokoju z NATO na własnych warunkach.
Jak poradziło sobie nasze wojsko?
Przemieściło się w miejsca, gdzie Rosjanie sforsowali nasze granice. Polskie siły zbrojne szybko przystąpiły do obrony. Prowadziły ją jednak samotnie bez wsparcia NATO, poza jednym wspomnianym amerykańskim batalionem. Dopiero po miesiącu walk w rejonie za Wisłą zaczęły gromadzić się siły szybkiego reagowania NATO, tzw. szpica. Niestety zbierały się długo. Jak pokazała symulacja, mogłyby nadejść z pomocą Polakom dopiero po około 30 dniach od wybuchu wojny. Wtedy gdy sytuacja naszego wojska stawała się już krytyczna.
W pierwszych dniach operacji NATO wsparło jednak polskie wojsko w powietrzu. Na początku więc uzyskaliśmy nieznaczną przewagę, ale w krótkim czasie została ona zneutralizowana przez rosyjską obronę przeciwlotniczą.
Rosjanie mieli zdecydowaną przewagę w broni pancernej i dość szybko przerwali ugrupowanie polskich wojsk. Weszli głęboko pod Warszawę na wysokość Mińska Mazowieckiego. Tam zostali częściowo zatrzymani.
Nasze dowództwo założyło, że to będzie główny kierunek uderzenia. Skupiło więc pod Warszawą swoje siły. Założenie było słuszne. Rosjanie mieli tam największe problemy. Udało im się dojść do wysokości Mińsk – Kałuszyn. Zostali i czekali na ciężki sprzęt, który spotęgowałby ich uderzenie na Warszawę. Udało nam się zgromadzić odwody, które nie pozwoliły Rosjanom na zwycięstwo – kilka brygad wyprowadzono z walk w pobliżu granicy i odtworzono ich zdolność bojową.
Jednak to był moment krytyczny. Polacy sami już dłużej nie mogli się bronić. Nasze dowództwo mocno naciskało, by w końcu zostały użyte NATO-wskie siły szybkiego reagowania, chociaż nie były jeszcze w pełni kompletne. W końcu na szczeblach dowódczych zapadły decyzje. Wprowadzono wojsko sojusznicze do walki. Siły NATO mocno uderzyły w skrzydło przeciwnika. Wtedy sytuacja się zmieniła. Rosyjska operacja się załamała. Zaczęła się bitwa, a wojsko polskie z całych sił przeszło do natarcia.
Gdzie doszło do bitwy?
Między rzekami Wieprz i Narew. Kiedy dowództwo sił szybkiego reagowania na rozkaz NATO podjęło decyzję, że wejdzie do walki, oba sztaby, Polski i NATO, skoordynowały działania. Podobnie, jak w 1920 roku, zza Wieprza wykonano uderzenie skrzydłowe i przeciwnik został okrążony. Wygraliśmy, choć dopóki NATO nie weszło, dopóty nie mieliśmy szans. Szczęśliwie jednak wojska sojusznicze się zorganizowały, osiągnęły zdolność bojową i przegrupowały na terenie Polski. To pozwoliło zatrzymać armię rosyjską.
Dlaczego wojska NATO potrzebowały aż miesiąca, by ruszyć z pomocą?
Okazało się, że tak długo trwa zatankowanie, załadowanie i wyładowanie sprzętu oraz przygotowanie żołnierzy i zapewnienie im wsparcia. Do tego dodajmy długi korowód decyzyjno-biurokratyczny, który paraliżuje dziś NATO.
Po tej symulacji wnioski nie są zbyt optymistyczne ani dla NATO, ani dla polskiej armii.
Po pierwsze – NATO działa zbyt wolno, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji. Pomiędzy zajęciem przez Rosję państw bałtyckich a uderzeniem na Polskę upłynęło kilkanaście dni. NATO w tym czasie prowadziło jedynie gry dyplomatyczne. Rosja spokojnie opanowała wtedy Litwę, Łotwę i Estonię. To był stracony czas. Siły Sojuszu nie przygotowały się też na dalszy marsz armii rosyjskiej na zachód. Ale dla mnie nie ta konkluzja była najważniejsza.
A jaka?
Główny wniosek – moim zdaniem zasadniczy – jest taki, że obszarem potencjalnego starcia między Sojuszem a Rosją będzie Polska.
Jak mówią amerykańscy dowódcy, nasz kraj może stać się center of gravity, czyli centrum wysiłku, z jednej strony dla NATO, z drugiej dla Rosji. Ta ostatnia ma świadomość tego, że jej wojska będą musiały iść przez Polskę w marszu na zachód. Wie też, że jako państwo suwerenne będziemy się bronić zawsze, niezależnie od tego, czy NATO nam pomoże, czy nie. To zaś oznacza, że Rosjanie będą tu bezwzględnie niszczyć i palić wszystko, co stanie im na drodze.
NATO musi sobie uzmysłowić, że Polska jest państwem niezwykle istotnym ze strategicznego punktu widzenia.
A pana zdaniem teraz nie jest?
Wiele wskazuje na to, że nie. Wracając do scenariusza wojny, który omówiliśmy, to wynika z niego, że NATO zbyt wiele wysiłku włożyło w działania pozamilitarne – dyplomatyczne czy polityczne. Negocjowano z Moskwą, wymieniając noty. Zwołano Radę Bezpieczeństwa ONZ, ale to nic nie dało, bo de facto państwa bałtyckie były już przez Rosjan zajęte. Powtórzono casus Krymu. Nie zadziałała żadna siła, która pozbawiłaby Rosjan zdobyczy, czyli państw bałtyckich. Jeśli ten korowód potrwałby dłużej, to łupem Rosji padłaby też części terytorium Polski.
To fragment książki "Jesteśmy na progu wojny", w której z generałem Waldemarem Skrzypczakiem rozmawia Edyta Żemła, i która została wydana przez Czerwone i Czarne.