Paweł Lisicki: przewagi Donalda Trumpa
Zwycięstwo Trumpa byłoby dla Polski nieporównywalnie korzystniejsze. Wreszcie znalazłby się u władzy człowiek, który choć z pewnością nie jest ani wzorem cnót, ani nawet być może wierzącym chrześcijaninem, to przynajmniej nie chce narzucać innym swej jedynej prawdy i ma elementarny szacunek do tradycji, dziedzictwa i natury człowieka - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.
Czy z punktu widzenia interesów Polski wybór między Donaldem Trumpem a Hillary Clinton jest podobny do wyboru między dżumą a cholerą? Wielu polskich polityków tak uważa. Chociaż przeważa pogląd, że mimo wszystko lepszą opcją byłoby zwycięstwo Hillary Clinton. W przeciwieństwie do swego konkurenta, kandydatka demokratów ma rzekomo reprezentować stabilność, obliczalność i zdrowy rozsądek. Co więcej, zdaje się ona - można przeczytać - gwarantować twardy antyrosyjski kurs, co ma leżeć w interesie Warszawy. Tymczasem Trump ma być politykiem nieodpowiedzialnym, nie rozumiejącym zagrożenia, jakie stanowi Rosja. Kimś, kto kwestionuje sens istnienia NATO i naiwnie lub - w wersji bardziej spiskowej - celowo odda Polskę i świat w ręce strasznego Władimira Władimirowicza Putina.
Polecamy także - Peter Singer: Zieloni za Trumpem?
Dziwne mam wrażenie, czytając różne analizy i wypowiedzi ekspertów, tak zachodnich, jak polskich. Gdybym na chwilę miał skupić się wyłącznie na nich, musiałbym dojść do wniosku, że macki Kremla oplotły naprawdę cały glob. Okazałoby się bowiem, że tak reprezentant republikanów jak i żona byłego prezydenta USA są niemal marionetkami (tak wprost określił Trumpa szef kampanii Clinton) w rękach złowrogiego rosyjskiego zamordysty. Być może tak, tylko, mimo wszelkich wysiłków i dużej dozy dobrej woli, nijak nie mogę pojąć, jak to możliwe, że ów straszliwy Putin, który kreuje szefów największego imperium światowego panuje w Rosji, o której ci sami znawcy twierdzą, że lada chwila rozpadnie się i zniknie wskutek straszliwego kryzysu.
Jedyny sensowny wniosek, jaki mogę wyciągnąć z tej kaskady doniesień o niejasnych powiązaniach obu stron z Moskwą jest taki, że tak Trump jak i Clinton mają sporo za uszami. Jeśli jest prawdą, że szef kampanii amerykańskiego miliardera Paul Manafort miał przyjąć od partii obalonego ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza 12 milionów dolarów - tak twierdzi New Jork Times - to nie mniej prawdziwe zdają się być doniesienia o wysokich, wielusettysięcznych środkach finansowych przelewanych z Rosji na konto fundacji Clintonów. Pieniądze te miały służyć działalności lobbingowej na rzecz potężnych rosyjskich firm na rynku USA. Wart Pac pałaca? Przyznaję, że trudno się połapać w tym kto i od kogo jest naprawdę uzależniony, za co i jakie pieniądze przyjął, co mieściło się w granicach prowadzenia biznesu, a co można byłoby uznać za formę przekupstwa. Obie strony grają bardzo ostro, a obecna kampania bardziej przypomina wojnę domową prowadzoną bez użycia przemocy niż zwykłą walkę polityczną.
To, co jednak nie ulega wątpliwości to fakt, że opowieść o antyrosyjskim, twardym nastawieniu Clinton jest bajeczką. No bo kto ostatecznie - pytam - odpowiada za słynny reset w stosunkach z Rosją przed laty, za czasów pierwszej kadencji Baracka Obamy? Kto objeżdżał wówczas stolice świata i przekonywał do potrzeby zmian i nowego otwarcia na Moskwę? Kto zachwycał się demokratycznym kierunkiem zmian w Rosji? No przecież, u licha, nie Trump! Prawdą jest, że od kilku lat ów zapał ostygł, a Władimir Putin przestał być nadzieją Zachodu na inną, lepszą, liberalną Rosję. I prawdą jest, że Clinton częściej i dobitniej posługuje się antyrosyjską retoryką niż jej konkurent. Jednak co z tego wynika?
Tak samo nie przekonuje mnie inna rzekoma zaleta Clinton, a mianowicie doświadczenie. Owszem, występując najpierw w roli pierwszej damy, a następnie sekretarza stanu doskonale poznała niuanse, intrygi, koterie i układ interesów w Waszyngtonie. To jednak wcale nie musi czynić jej - z polskiego punktu widzenia, powtarzam - lepszą kandydatką. Od lat tkwi w środowisku lewicowych, uniwersyteckich elit, tak jak duża ich część całkiem oderwana od normalnego życia, zaczadzona ideologią postępu.
Trump, mimo że na początku kariery biznesowej miał wsparcie ojca, dorobił się miliardów własną zaradnością, sprytem i wysiłkiem. To co zdobył - gigantyczne pieniądze, pozycję, wpływy - zawdzięcza przede wszystkim sobie. Musiał je, jak tylu innych ludzi, wydrzeć światu. Zderzać się z kryzysami, bankructwami, wydobywać znowu na powierzchnię, podnosić się i upadać polegając na swej przemyślności. Żeby przetrwać i wygrać musiał czasem być brutalny. To jednak pozwala widzieć w nim kogoś, kto przy wszystkich wadach i ograniczeniach, w większym stopniu niż utopistka Clinton, będzie dawał rękojmię bezpieczeństwa i racjonalności.
Jest faktem, że Polaków muszą niepokoić jego wypowiedzi na temat polityki światowej. Jednak, jeśli odcedzić to, co dodają od siebie oburzeni komentatorzy, okaże się, że nie taki Trump straszny jak go malują. Twierdzenie, że może uznać Krym za rosyjski jest tyleż kontrowersyjne co i, prawdę powiedziawszy, dość oczywiste. Kandydat republikanów powiedział głośno to, co tylu zachodnich polityków mówi po cichu: prawdopodobieństwo odzyskania Krymu dla Ukrainy jest znikome, by nie powiedzieć żadne. Jedynym sposobem, żeby do tego doprowadzić byłaby, zważywszy stan nastrojów Rosjan, wojna. Chętnych do niej jednak brak. Więc zamiast wzmagać napięcie może trzeba zaakceptować stan faktyczny, dopowiedział Trump i trudno uznać, że jest to stanowisko naiwne albo niebezpieczne. Być może zbyt pochopnie odkrył karty i niepotrzebnie osłabił swoją pozycję, jednak nic więcej.
Podobnie jest z wypowiedziami Trumpa o NATO. Wbrew propagandzie jego przeciwników, ani nie zapowiedział on likwidacji Sojuszu, ani nie ogłosił wycofania się z niego USA. Stwierdził dość banalny fakt, a mianowicie, że członkostwo w Pakcie automatycznej ochrony nie daje i że Sojusz kosztuje, a więc wymaga zaangażowania ze strony wszystkich członków.
Z polskiego punktu widzenia kandydat republikanów ma jednak jedną, ogromną przewagę nad Clinton. Otóż, gdyby wygrał, amerykańska polityka zagraniczna byłaby znacznie bardziej pragmatyczna. Zamiast wydawania kroci na walkę o rozszerzenie aborcji, na propagowanie związków homoseksualnych i budowę nowej, transgenderowej ludzkości, być może Amerykanie zajęliby się po prostu normalną dyplomacją. Ma to też ogromne znaczenie dla międzynarodowej pozycji Polski. Nie mam wątpliwości, że zwycięstwo Clinton doprowadziłoby do wzrostu nacisków na Warszawę, żeby poddała się ideologii budowy nowego wspaniałego świata. Ambasador USA w Warszawie odbywałby przy herbacie spotkanie za spotkaniem, przywołując do porządku a to Jarosława Kaczyńskiego, a to innych posłów PiS. Maszerowałby po ulicach z tęczową flagą i strofował raz po raz Polaków, wzywając do walki z ksenofobią, rasizmem, antysemityzmem i innymi koszmarami lewicowej wyobraźni.
Oczywiście, wszystko to odbywałoby się w atmosferze zrozumienia i dialogu, ale z dyskretnym przypomnieniem, że jeśli chce się mieć amerykańskich żołnierzy w Polsce, to, wiecie, rozumiecie, trzeba stosować się do takich praw człowieka, jak je rozumie liberalny Waszyngton. Z tej perspektywy zwycięstwo Trumpa byłoby dla Polski nieporównywalnie korzystniejsze. Wreszcie znalazłby się u władzy człowiek, który choć z pewnością nie jest ani wzorem cnót, ani nawet być może wierzącym chrześcijaninem, to przynajmniej nie chce narzucać innym swej jedynej prawdy i ma elementarny szacunek do tradycji, dziedzictwa i natury człowieka.
Paweł Lisicki dla WP Opinii
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.