Paweł Lisicki: jak opozycja wspiera PiS
Raz za razem myślę, że już nic bardziej absurdalnego niż to, co wygadują różni opozycyjni eksperci, analitycy, aktorzy i celebryci - ciekawe, że mimo różnicy stopnia wykształcenia i wiedzy jedną śpiewają melodię - o polskiej polityce powiedzieć się nie da. A jednak wciąż bywam zaskakiwany. Tak, jakby szerzyła się tajemnicza epidemia, która niemal codziennie pochłania kolejne ofiary. Jakby istniała swoista konkurencja, wyścig o to, kto mocniej (czytaj najgłupiej) dołoży rządzącym.
W Pabianicach na spotkaniu z działaczami miejscowego KOD okazało się, że jedną z ofiar jest profesor Leszek Balcerowicz. "Proszę się nie sugerować, że niektórzy z tych ludzi z PiS-u mają tytuły profesorów. Za PRL-u też byli różni profesorowie. A jak popatrzy się kto wielbi Mussoliniego, i Hitlera... Także nie można się opierać tylko na tym, że to są profesorowie czy eksperci" - powiedział Balcerowicz, komentując działania władz. Cóż, różne można mieć refleksje po przeczytaniu takich słów.
Pierwsza jest najbardziej banalna - otóż wypada się z profesorem Balcerowiczem zgodzić i powiedzieć, że faktycznie tytuł naukowy mądrym nikogo jeszcze nie czyni. Tym bardziej w polityce, gdzie wykształcenie może być tyleż pożyteczne, co szkodliwe. Tam, gdzie często ważniejsza jest stanowczość i zdecydowanie, gdzie liczy się rozpoznanie nastrojów społecznych, umiejętność doprowadzenia do współpracy różnych grup ludzi, gdzie tak ważny jest refleks i zdolność podjęcia ryzyka, wiedza ma ograniczoną wartość. Sam Balcerowicz byłby tego zresztą najlepszym przykładem, o czym świadczyłaby jego niezbyt udana kariera polityczna.
Wydaje się wszakże, że byłemu szefowi NBP i liderowi Unii Wolności nie o to chodziło. Nie tyle chciał on powiedzieć o tym, że różni profesorowie mogą się mylić, ale raczej, że mylą się profesorowie wspierający PiS. Nie byłoby w tym zresztą nic nadzwyczajnego, gdyby nie osobliwe porównanie, najpierw do czasów PRL a potem do tych, którzy wielbią Hitlera i Mussoliniego. Na miejscu profesora Balcerowicza, który zaczynał swoją karierę w PRL i zdążył nawet zapisać się i działać w PZPR byłbym bardziej wstrzemięźliwy w używaniu tego pierwszego argumentu. Jednak tym, co naprawdę szokujące, jest oczywiście pojawienie się Mussoliniego i Hitlera. Najwyraźniej profesor Balcerowicz chciał powiedzieć, że obecna Polska pod rządami PiS przypomina faszystowskie Włochy i nazistowską Trzecią Rzeszę. Nie wiem, jak takie sugestie nazywać. Że to przejaw głupoty już wiele razy napisałem. W Polsce nikogo nie prześladuje się z powodów politycznych, działają swobodnie partie polityczne, panuje wolność słowa i prasy. Życia publicznego nie kontrolują paramilitarne bojówki, a polski rząd nie głosi żadnych imperialnych planów. Nawet najbardziej pobieżne porównanie współczesnej Polski i reżimów lat 30. pokazuje, że nie da się tu znaleźć żadnych punktów stycznych.
Po jaką więc cholerę znany autorytet, człowiek, który obecnie jest jednym z głównych doradców ukraińskiego rządu, publicznie obraża polskie władze? Co dzięki temu osiąga? Jaki jest efekt takich porównań? Tak, wiem, jest grupa internetowych głównie hejterów, którzy takich słów potrzebują jak kania dżdżu. Którzy tak bardzo nienawidzą PiS-u, że łykają każdy idiotyzm, którzy napawają się i karmią takimi porównaniami. Dzięki temu symbolicznie poniżają przeciwników oraz zyskują sami szczególny status. Walcząc z absolutnym złem kaczyzmu nagle rosną we własnych oczach, staja się bohaterami i nosicielami wolności.
Dobrze rozumiem taki mechanizm kompensacyjny. Podobnie, jak pojmuję, że kiedy się kogoś nie znosi - na przykład Jarosława Kaczyńskiego - to tego kogoś, wyładowując złość, obrzuca się wyzwiskami. Tylko, że to są spostrzeżenia dość, przyznaję, banalne. Jeśli na tym miałaby polegać polityka, na wykrzykiwaniu obelg pod adresem nielubianych przedstawicieli władz, to byłaby ona działaniem dziecinnym i niedojrzałym. I tu jest pies pogrzebany: wygadując takie rzeczy Balcerowicz sobie i innym opozycjonistom odbiera wszelką powagę, sprowadza się sam do poziomu niesfornych dzieciaków. Kogoś takiego już nie traktuje się poważnie, nie warto z nim rozmawiać ani go słuchać.
Ale jest jeszcze jedna, fatalna wręcz z punktu widzenia ogółu konsekwencja takich wystąpień. Efektem tego nagłego zdziczenia języka i brutalności retoryki jest to, że opozycja traci szansę na faktyczną kontrolę rządzących. To jest ten właśnie skutek, którego różnej maści retorycznie pobudzeni radykałowie nie chcą dostrzec. Tak bardzo pławią się w samozadowoleniu, tak bardzo cieszą się z tego, że udało im się wyzwać Kaczyńskiego od najgorszych (Hitler, Mussolini, Stalin, Kim Dzong Il, nazista, faszysta, bolszewik), że nie zauważają, że tymi tyradami i wystąpieniami dokonują nie tylko autokompromitacji, ale zapewniają władzy rosnące poparcie. Tak, paradoksalnie, im mocniej PiS-owi dokopują, tym bardziej bezkarnie władza może popełniać błędy i tym dłużej będzie rządzić. Postępujący radykalizm opozycji jest najlepsza gwarancją długich rządów PiS.
Po pierwsze buduje determinację rządzących - skoro opozycja widzi w nich niemal nazistów, to muszą robić wszystko, by władzy nie stracić, inaczej zacznie się przecież „denazyfikacja” (depisyzacja). Po drugie sprawia, że władza może nie przykładać wagi do szczegółów i detali zmian: skoro każdy projekt polityczny jest zamachem na demokrację i nazizmem, to wolno zmieniać wszystko, nie oglądając się na krytykę. Po trzecie zaś, skutecznie odpycha od opozycji wszelkich wątpiących czy zniechęconych do PiS: może i rząd nie radzi sobie najlepiej, myślą, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powierzy swoich losów oszalałym antyhitlerowcom.
Przez osiem lat swoich rządów Platforma Obywatelska doskonale umiała wykorzystywać radykalizm PiS, po 2010 roku skutecznie grała też strachem przed radykalną retoryką smoleńską. Jednak uczucia przemijają i stare paliwo się wyczerpało. Dziś to samo ze swymi oponentami robi PiS: im głośniej wołają oni faszyzm, nazizm, dyktatura, koniec demokracji tym bardziej przyczyniają się do sukcesów wyborczych partii Jarosława Kaczyńskiego.
Paweł Lisicki dla WP Opinii