Patryk Osowski: Ktoś tu chyba wraca "na tarczy". Co Kaczyński i Szydło zyskali w Brukseli?
Od momentu kiedy było już jasne, że Prawo i Sprawiedliwość nie poprze Donalda Tuska w walce o stanowisko szefa Rady Europejskiej, opinia publiczna zachodziła w głowę, co planują wielki strateg Jarosław Kaczyński i premier Beata Szydło. Co planowali już wiemy, ale co na tym zyskali? Tego nie wie nikt.
To, że Prawo i Sprawiedliwość zdystansuje się od udzielenia Donaldowi Tuskowi poparcia, było do przewidzenia. W Polsce toczy się przecież głośna sprawa wyjaśniania afery Amber Gold, na którą według obecnie rządzących były premier przez długi czas przymykał oko. W ostatnich miesiącach wielokrotnie opowiadał się również po stronie "totalnej opozycji". Czasem przychylając się do pomysłu debatowania o Polsce na forum Parlamentu Europejskiego, a innym razem krytykując władze w Warszawie za awantury w Sejmie 16 grudnia.
Niechęć PiS wobec jego postawy jest więc zupełnie zrozumiała. Mimo to, dość zaskakujące było jednak wyciągnięcie jak z kapelusza kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego. Momentalny transfer doświadczonego polityka Platformy Obywatelskiej był dla wielu sygnałem, że w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej dobrze przemyślano każdy kolejny ruch. Tajemniczości dodawał całej sprawie również fakt, że sam europoseł Saryusz-Wolski przez długi czas pozostawał w cieniu. Nieodbierał telefonów i unikał jakichkolwiek telefonów. Ciszę zakończyć miał "as" wyciągnięty z rękawa prezesa Kaczyńskiego.
Niecałą dobę przed ogłoszeniem decyzji Rady Europejskiej, media obiegła jeszcze informacja, że „PiS ma plan B”. Ponieważ oczywiste było, że Saryusz-Wolski nie uzyska poparcia innych państw i w starciu z Donaldem Tuskiem jest skazany na porażkę, Beata Szydło miała przechytrzyć wszystkich nie podpisując konkluzji szczytu. Sugerowano, że "aby decyzje, jakie zapadły podczas szczytu były wiążące, wymagana jest jednomyślność wszystkich państw". Polskie weto miało w związku z tym zablokować pomysł o reelekcji Tuska.
Chcieli coś udowodnić. Nie wiadomo tylko co
W tym momencie przekonanie o perfekcyjnej strategii Prawa i Sprawiedliwości zniknęło. Bardzo szybko okazało się, że zapisy traktatów wyraźnie oddzielają decyzje polityczne i prawne. Ponieważ konkluzje szczytu należą do tych pierwszych, słynne "liberum veto" absolutnie nie wchodziło tutaj w grę, a do wyboru Tuska wystarczyła większość kwalifikowana.
Później było już tylko coraz gorzej. Pod adresem Polski pojawiło się wiele negatywnych opinii liderów pozostałych państw UE, a rząd Beaty Szydło walczył sam przeciwko pozostałym 27 krajom. Co w takim razie zyskała na całym zamieszaniu premier Szydło? Z całą pewnością udowodniła, że dzięki odpowiedniej determinacji potrafi walczyć do końca. Mimo fali krytyki nie ugięła się i zaprezentowała jako polityk zdecydowany i skupiony na wyznaczonym zadaniu. Do końca walczyła o zdyskredytowanie Tuska i przedstawiała argumenty mające udowodnić, że nie jest odpowiednim kandydatem na to stanowisko.
Co poza tym? Z pozytywów chyba niewiele. Efekt jest bowiem taki, że polski rząd odniósł bolesną porażkę i mimo zaciętości, nie osiągnął nawet procenta z zakładanego celu. Ponieważ Beata Szydło została na placu boju sama, a po drugiej stronie znaleźli się przedstawiciele wszystkich innych państw, wizerunkową klęskę poniósł również mit sojuszu Grupy Wyszehradzkiej. Donalda Tuska poparły ostatecznie nie tylko Czechy i Słowacja, ale nawet Węgry Wiktora Orbana. Budowana przez lata z wielkim trudem teoria pełnej współpracy państw Europy Środkowo-Wschodniej runęła jak domek z kart.
Cała ta batalia i gorycz porażki nie zmieniły jednak nic. Przedstawiciele państw i rządów Unii Europejskiej potwierdzili swoje poparcie dla Donalda Tuska, który przez kolejne dwa i pół roku pełnił będzie jedną z najbardziej prestiżowych funkcji w Brukseli. Co więcej, zwycięstwo to umocniło jego pozycję i potwierdziło zasadę, o której w Polsce mówi się od dawna, że "Tusk z PiS-em nie przegrywa".
Patryk Osowski dla WP Opinie