"Państwo teoretyczne". Bartłomiej Sienkiewicz wbija kij w mrowisko. Mamy fragmenty książki
"Afera taśmowa" wstrząsnęła polską polityką i "wysadziła" z niej kluczowe postaci z czasów rządów Donalda Tuska. Przyczyniła się do przegranej PO w wyborach, torując PiS-owi drogę do władzy. Po raz pierwszy jeden z głównych jej "bohaterów" - były szef MSWiA Bartłomiej Sienkiewicz - próbuje zrekonstruować wydarzenia sprzed 4 lat.
"Państwo teoretyczne” to poruszająca diagnoza współczesnej Polski. Napisana ostrym językiem przez analityka i polityka. Bartłomiej Sienkiewicz, były minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska, autor słynnego stwierdzenia, że państwo polskie istnieje teoretycznie, opowiada o kulisach polityki - tak nową książkę Sienkiewicza - jednej z głównych postaci ze świata polityki, która znalazła się na słynnych "taśmach prawdy" - reklamuje wydawnictwo Arbitror.
"Sienkiewicz zastanawia się, co można zrobić, żeby państwo w Polsce było sprawne, a nie teoretyczne. Przedstawia swoją receptę na polskie choroby w niebanalny, często zaskakujący sposób. Nie cofa się przy tym przed przyznaniem się do własnych błędów. Jest bezlitosny w demaskowaniu zakłamania polskiej polityki" - zachęca do lektury Arbitror.
Sienkiewicz zaczyna swoją książkę od "spowiedzi" - to jego opowieść o atmosferze i wydarzeniach tuż przed i po wybuchu afery taśmowej, która "wysadziła w powietrze" z czynnej polityki jego i innych kluczowych graczy.
Wirtualna Polska jako pierwsza prezentuje fragmenty książki (premiera: 3 października) dotyczące właśnie tej - jednej z nawiększych w III RP - afery.
Spowiedź, czyli konsekwencje powiedzenia prawdy
Były szef MSWiA książkę rozpoczyna od relacji ze spotkania z ówczesnym szefem CBA, Pawłem Wojtunikiem. Następnie pisze o roli Marka F., który miał stać za zleceniem kelnerom zadania nagrywania VIP-ów w warszawskich restauracjach. Następnie Sienkiewicz sugeruje, że wiedzę o aferze mogli mieć przed jej wybuchem... politycy PiS, z samym Jarosławem Kaczyńskim na czele.
Poniżej fragmenty pierwszego rozdziału książki "Państwo teoretyczne".
"Piątkowy poranek 13 czerwca 2014 roku był pochmurny i parny. Szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Paweł Wojtunik siedział w moim gabinecie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i zdenerwowany mówił o tym, że tygodnik "Wprost” ma nagranie mojej rozmowy z prezesem Narodowego Banku Polskiego Markiem Belką w restauracji "Sowa & Przyjaciele”. Właściwie to siedział nie w moim gabinecie, ale w pokoju jednego z moich doradców. Wojtunik poprosił, żebyśmy nie rozmawiali w zwykłym miejscu. Sytuacja absurdalna: szef jednej ze służb specjalnych nalega, żeby wyjść z gabinetu ministra spraw wewnętrznych, bo ma coś ważnego do przekazania!
Dzieje się coś nadzwyczajnego. Wojtunik twierdzi, że redaktorzy tygodnika są nagraniem bardzo poruszeni i chcą koniecznie ze mną porozmawiać. Powołują się przy tym na bezpieczeństwo państwa. Pilnie potrzebują mojego komentarza. Szef CBA zapewnia, że może połączyć mnie z kimś z redakcji. Wyjmuje telefon. Bardzo nalega na tę rozmowę. Jego zdaniem bez niej materiał pójdzie w poniedziałek, a tak dostaję szansę, żeby wszystko wyjaśnić. Zakładam, że numer jest już dawno zredagowany – mamy koniec tygodnia. Może znajdzie się miejsce na krótki fragment mojej wypowiedzi. To się da dołożyć w ostatniej chwili, zanim maszyny drukarskie ruszą w sobotę. Tak czy inaczej klamka zapadła.
Potrzebują mnie tylko do osłony, by zachować pozory dziennikarskiej staranności i przykryć w ten sposób fakt, że są po prostu narzędziem operacji obalenia rządu. Bo to, że po tej publikacji rozpęta się polityczne piekło, było dla mnie całkowicie jasne. I że za moją przyczyną uderzą w cały rząd Donalda Tuska. Nie ze względu na przedmiot rozmowy z Belką, tego byłem pewny, ale z uwagi na sam fakt nagrania ministra spraw wewnętrznych. Pewnie także na styl rozmowy… Ale o tym później.
Wiedziałem już, że to koniec. Kto dokładnie postanowił mnie zniszczyć, jak to się stało, co uruchomiło tę machinę – to już były szczegóły. Decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Odpowiedziałem Wojtunikowi, że nie negocjuję z terrorystami. Odmówiłem. Mój rozmówca cały czas trzymał telefon w ręku. Ktoś po drugiej stronie najwyraźniej czekał na połączenie. Ale jeśli to miał być mój koniec, to nie w takim stylu. Nie będę tłumaczył się ludziom, którzy potrzebowali moralnego uzasadnienia dla swoich działań. To nie redaktorzy "Wprost” nagrali tę rozmowę, ktoś im ją dał. Oni byli tylko paserami. Za to paserstwo dostali później najwyższe dziennikarskie nagrody.
Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. I rzeczywiście rozpętało się piekło. W mediach, Sejmie, polskiej polityce. Ale zanim do tego doszło, nim nastał poniedziałek poprzedzony gorączkowymi naradami, telefonami, stresem – miałem do załatwienia jedną bardzo ważną sprawę. I żadni złodzieje słów, szefowie służb czy politycy całego świata nie mogli mi w tym przeszkodzić. W ten weekend moja córka i żona, po roku przygotowań i ćwiczeń, miały wystąpić na scenie szkoły baletowej Étoile. To miał być ich pierwszy publiczny występ. Siedziałem na widowni z gardłem ściśniętym ze wzruszenia, kiedy córeczka w towarzystwie rówieśniczek kłaniała się baletowym dygnięciem. I patrzyłem zafascynowany na precyzję i urok tańca żony w jej zespole, piękno ruchu, ciała, drobnych gestów. Zapamiętałem ich łzy ulgi i moje kosze kwiatów dla artystek po skończonym występie. I prawdę mówiąc, z całej afery taśmowej – kiedy dzieje się coś złego, zewnętrznego, o nieobliczalnych konsekwencjach (a raczej obliczalnych – "to koniec”, huczało mi w głowie w te dni), nagle znajduję się w świecie absolutnego piękna, świecie moich najbliższych – ten moment najbardziej zapadł mi w pamięć.
Do tej pory nie wiem, dlaczego to Wojtunik był łącznikiem z redakcją "Wprost”. Tak jak nie wiem, kto tę aferę uruchomił. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że prokuratura i sąd zrobili dużo, by całej sprawy do końca nie wyjaśnić. A jeśli kiedykolwiek rzucono światło na tamte wydarzenia, to wówczas, gdy sprawę zamknięto prawomocnym wyrokiem.
Ale po kolei. Prokuratura wszczyna śledztwo. Równocześnie pracuje machina medialna żądająca mojej dymisji, wyjaśnień od premiera, zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu itp. W tym czasie dochodzi do kolejnego skandalu. Prokuratura, niezależna od rządu w ówczesnym porządku prawnym, domaga się od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (zgodnie z prawem) wejścia do redakcji "Wprost” i zajęcia materiałów na rzecz śledztwa. Dziennikarze odmawiają – zaczyna się szarpanina. Robi się z tego gigantyczna awantura. Krajowe media stają murem za redakcją tygodnika, a bezradny szef ABW dzwoni do mnie, że nie może odmówić wykonania czynności, bo tego wymaga od niego prawo. Mogę mu tylko powiedzieć, żeby się do niego stosował, choć już wiem, że to ja zostanę oskarżony o cały ten najazd, bo jako nadzorca ABW sprawuję nad tą służbą formalną kontrolę. Sęk w tym, że nad nami wszystkimi kontrolę ma prawo. Powiedzmy sobie jasno, decyzja prokuratury – absurdalna i zaostrzająca kryzys – stała w absolutnej sprzeczności z kierunkiem śledztwa. Prowadzący prokurator przyjął bowiem za punkt wyjścia nie zamach stanu czy działanie zorganizowanej grupy przestępczej, tylko fakt nielegalnego nagrania. Jakby chodziło o nielegalne nagranie męża przez żonę w konflikcie małżeńskim! Najwyższy wymiar kary wynosił dwa i pół roku więzienia. Jak dotąd nikogo w Polsce za tak rozumiane przestępstwo nie skazano prawomocnym wyrokiem na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Ktokolwiek więc podsłuchał członków rządu, mógł spać spokojnie – nie groził mu wyrok skłaniający do szczerości przed organami ścigania i sądem. A już tak kuriozalnie sformułowany zarzut z pewnością nie uprawniał do skandalicznej akcji w redakcji "Wprost”, i to przy użyciu służby specjalnej.
Minęło kilka dni. Zatrzymano pierwszych podejrzanych, kelnerów i Marka F., jak się okazało bezpośrednich wykonawców i bezpośredniego zleceniodawcę całej akcji. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku: sprawców zatrzymano, oskarżono, osądzono i na tym koniec. Problem w tym, że nic w tej historii nie trzyma się kupy. Marek F. odgrażał się wcześniej, na co są świadkowie, że uderzy w rząd i we mnie osobiście. Teoretycznie miał motyw. Dwa miesiące wcześniej zleciłem zbadanie handlu rosyjskim węglem na terenie Polski. Akcja Centralnego Biura Śledczego uderzyła w firmę Marka F. Ale kiedy afera wybuchła, nie uważał za stosowne się ukrywać. W momencie zatrzymania z początku był zdumiony, ale szybko zażądał kontaktu z oficerami służb specjalnych. W trakcie procesu wyszły na jaw zeznania jego wspólnika, który cytował pytanie F.: "Czy wiesz, ile kosztuje obalenie rządu?”. I tu padła kwota 130 mln, a także przechwałka Marka F., że on to zrobi za o wiele mniejszą kwotę. W trakcie procesu występowałem jako poszkodowany. Wysokiemu sądowi zadałem pytanie: "Skoro był koszt obalenia rządu, to gdzie jest płatnik?”. Tymczasem zarówno w śledztwie prokuratury, jak i przewodzie sądowym uznano, że jedynymi zamieszanymi w sprawę są kelnerzy i Marek F. A przecież oferowana kwota pochodziła od kogoś innego.
Równie ciekawa jest sekwencja wydarzeń po ogłoszeniu wyroku, gdy Marka F. skazano na więzienie. Seria artykułów i materiałów telewizyjnych ("Gazeta Wyborcza”, "Do Rzeczy”, TVN24) ujawniła fakty, które nigdy nie zostały sprostowane i których nikt nie próbował zaskarżyć. Wyszło na jaw, że Marek F. współpracował z ABW i później razem z prowadzącym go funkcjonariuszem przeszedł w 2007 roku do CBA. Jego "opiekunem” był wrocławski agent CBA Jarosław Wojtycki. Informacje zawarte w podsłuchach z restauracji "Sowa & Przyjaciele” Marek F. przekazywał m.in. Wojtyckiemu, o czym świadczą meldunki ujawnione przez tygodnik "Do Rzeczy”. Sam Wojtycki był w wewnętrznym postępowaniu podejrzewany o przecieki z CBA. Cóż z tego, skoro po wyborach wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość sprawę umorzono, a Wojtyckiego awansowano na szefa najważniejszej – warszawskiej – delegatury Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Z kolei delegatura we Wrocławiu miała prawie taki sam skład personalny jak za czasów Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA z okresu pierwszych rządów PiS-u, jednego z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Wojciech Czuchnowski w "Gazecie Wyborczej” stwierdził, że oficerowie CBA z delegatury wrocławskiej niejednokrotnie spotykali się z Ernestem Bejdą – za rządów PO pracującym dla PiS-u. Bejda poprzednio pracował w CBA, a po "aferze taśmowej” i po objęciu władzy przez PiS został szefem tej służby.
Oficerowie, którzy mieli z nim utrzymywać kontakty, awansowali (jeden z nich nawet na wiceszefa CBA). W zeznaniach, którymi dysponowały prokuratura i sąd, znaleźć można relacje kelnera Łukasza N.:
"[F. – red.] powiedział mi też, że jest blisko z PiS-em, że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie i że te nagrania mogą pomóc PiS-owi”; „Pan F. mówił, że dzięki tym informacjom można doprowadzić do zmiany rządu. Ja mu [Konradowi – red.] powiedziałem, że może przez to dojść do wymiany ministra Sienkiewicza […]”. Słowa Łukasza N. potwierdził wspomniany Konrad Lasota, drugi kelner, który nagrywał na zlecenie F. Sąd nie drążył tego wątku.
Co ciekawe, dziennikarz Piotr Nisztor w książce Jak rozpętałem aferę taśmową pisze, że był jedynym dysponentem taśm, ale zaznacza również, że jego zdaniem nagrania miał jeden z wpływowych polityków PiS-u (Nisztor nazywa go K.), który taśmy przekazał blisko związanemu z PiS-em tygodnikowi "W Sieci” oraz władzom partii z prezesem na czele. Dlatego jego zdaniem „o sprawie wiedzą najwyższe czynniki w partii Jarosława Kaczyńskiego, z samym prezesem na czele”. Czuchnowski w "Gazecie Wyborczej” twierdzi, że Falenta sam zgłosił się do skarbnika PiS-u Stanisława Kostrzewskiego z ofertą przekazania taśm z nagranymi rozmowami najważniejszych polityków rządu Tuska.
Co na to partia Jarosława Kaczyńskiego? Politycy PiS-u w roku 2014 wielokrotnie mówili, że powinna powstać komisja śledcza do zbadania afery taśmowej. Jeszcze we wrześniu 2014 roku, gdy PiS był w opozycji, prominentny polityk tej partii Mariusz Błaszczak złożył wniosek o jej powołanie. Po wygranych wyborach politycy PiS-u już do tematu komisji śledczej nie wrócili.
Do tego dochodzi wątek rosyjski. Wspominał o nim pobocznie Tomasz Piątek w swojej książce o Antonim Macierewiczu, ale całość zebrał Grzegorz Rzeczkowski z „Polityki”. Ze zgromadzonych faktów wynika jednoznacznie sieć powiązań Falenty z osobami, o których wiadomo, że pozostawali w kręgu rosyjskich służb specjalnych i „mafii sołncewskiej”. Ta organizacja przestępcza była wielokrotnie w przeszłości wykorzystywana przez rosyjskie służby specjalne do wykonywania zleceń na ich rzecz. Wiedza o tym była od dawna powszechna nie tylko w kręgach służb specjalnych.
Można było ją znaleźć chociażby w opracowaniach Ośrodka Studiów Wschodnich. Wątek ten badano także w trakcie wybuchu afery, lecz co dziwne, żadna ówczesna służba specjalna nie była w stanie podsunąć choćby części tych informacji, które potem zebrali dziennikarze. W odpowiedzi na mój wniosek o przesłuchanie właścicieli restauracji „Lemongrass”, gdzie wcześniej dochodziło do nagrań, prokuratura oficjalnie odmówiła badania tego wątku. I tak kwestia tego, „jakim alfabetem była pisana ta afera” (w domyśle: cyrylicą), jak to publicznie ujął Donald Tusk, umarła w objęciach organów powołanych do jej wyjaśnienia.
Przedziwna nieporadność służb w tej sprawie może być z jednej strony dowodem na ich stan, a z drugiej na stopień ich infiltracji przez sprawców tej afery. Jedno i drugie niestety obciąża moje konto, bo to ja byłem ich nadzorcą. Niezależnie od siły potencjalnych spisków, niezależnie od tego, że miałem niecałe dwa miesiące na ustalenia, odpowiedzialność polityczna jest po mojej stronie i się od niej nie uchylam. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego stałem się celem tych działań. Odpowiedź być może znajduje się w dokumentach, które będą ujawnione za 50 lat."
_Bartłomiej Henryk Sienkiewicz – polski historyk, publicysta i polityk, w latach 1990–2002 funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa; współtwórca Ośrodka Studiów Wschodnich (1990), w latach 2013–2014 minister spraw wewnętrznych i koordynator służb specjalnych. _