Oskar Górzyński: Donald w krainie alternatywnych faktów
Prawie 60 lat od wydania, "Rok 1984" George'a Orwella znów jest na czele amerykańskich listy bestsellerów. Nieprzypadkowo, bo rzeczywistość po objęciu rządów przez nową administrację w Ameryce zaczyna przybierać wyraźnie orwellowskie rysy.
W jednej z kluczowych scen słynnej dystopii, O'Brien, członek Partii Wewnętrznej usiłuje - za pomocą tortur i psychologicznej manipulacji - skłonić dysydenckiego urzędnika Ministerstwa Prawdy Winstona Smitha do uwierzenia, że widzi pięć palców, choć w rzeczywistości widać tylko cztery. Podobna, choć zdecydowanie mniej drastyczna scena rozegrała się podczas pierwszego pełnego dnia urzędowania Donalda Trumpa w Waszyngtonie. Nowy rzecznik administracji Sean Spicer zwołał konferencję prasową w Białym Domu, podczas której krzycząc i besztając "nieuczciwe media" starał się przekonać - wbrew temu, co widzieli wszyscy - że inauguracja Trumpa zgromadziła w Waszyngtonie "największa widownię w historii. Kropka". Wkrótce po tych słowach Spicer wyszedł i zakończył "konferencję" nie dając szans na zadanie pytań. Pytana później o to oczywiste kłamstwo była rzeczniczka kampanii Trumpa Kellyanne Conway wyjaśniła, że Spicer przedstawił tylko "alternatywne fakty" - termin od razu przywołujący na myśl "dwójmyślenie" i "regulację faktów", tyle że znacznie bardziej chwytliwy niż nieco zużyte już orwellowskie koncepcje.
Oczywiście, z porównaniami do fikcji Orwella jest jak z porównaniami do Hitlera - zawsze są przesadzone. Tak jest i tym razem. Ale wiele wskazuje na to, że nowa administracja rzeczywiście zamierza wypowiedzieć wojnę z obiektywną i weryfikowalną prawdą. Po pierwszym szoku, jaki wywołała konferencja Spicera, Biały Dom zmienił trochę taktykę - ale tylko jeśli chodzi o styl. Podczas kolejnych spotkań z prasą, rzecznik był bardziej koncyliacyjny; obiecał nawet, że nigdy nie będzie kłamał. Jednak już kilka chwil później powiedział, że inauguracja Trumpa zgromadziła największą globalną widownię przezd telewizorami - mimo że nie istnieją dane potwierdzające tę tezę. Do tego dorzucił też dwa kolejne "alternatywne fakty": jak zapewnił, Trump nie nigdy wchodził w spór z amerykańską społecznością wywiadowczą (choć na Twitterze oskarżył ich o zachowanie rodem z hitlerowskich Niemiec); prezydent miał też rację mówiąc że 3-5 milionów głosów w listopadowych wyborach zostało oddanych nielegalnie (co miałoby tłumaczyć fakt, że jego rywalka otrzymała prawie 3 miliony więcej głosów niż on). Danych potwierdzających te oskarżenia próźno szukać, bo po prostu ich nie ma.
Wypowiedzi Trumpa i jego otoczenia spotkały się ze zdecydowaną reakcją większości amerykańskiej prasy. "New York Times" i inne media zerwały z dotychczasową praktyką i zamiast eufemizmów zaczęły określać fałszywe wypowiedzi prezydenta kłamstwami. Tymczasem Sean Spicer, w ciągu jednego z anonimowej postaci dnia stał się żywym memem, porównywanym z "bagdadzkim Bobem" (rzecznikiem reżimu Husajna, który podczas amerykańskiej inwazji zapewniał, że wojska USA nie dotarły do stolicy Iraku - nawet kiedy były one wówczas kilkaset metrów od niego, a w tle było słychać odgłosy walki). Internet zaroił się od parodii i innych "faktów Spicera", jak np o tym, że na inauguracji Trumpa wystąpili Prince i David Bowie.
Zachowanie nowego i prezydenta i jego ekipy wzbudza śmiech i kpiny, ale nie powinno być bagatelizowane. Tym bardziej, że dla nowego "przywódcy wolnego świata" kłamstwa stanowią jedno z podstawowych narzędzi w swojej działalności. Podczas kampanii, a także przed nią Trump kłamał nieustannie, w sprawach dużych i małych, lansując wielokrotnie zdyskredytowane teorie spiskowe. W rzeczy samej biletem do jego politycznej kariery było jego wieloletnie przekonanie, że Barack Obama sfałszował swój akt urodzenia i w rzeczywistości urodził się w Afryce. Co ciekawe, zachowanie to wpisuje się - zapewnie nieświadomie - w wojnę informacyjną prowadzoną przez Rosję. Celem Putina i rosyjskiej propagandy jest nie tyle przekonanie publiki do swoich racji, ile zaśmiecanie przestrzeni informacyjnej, wprowadzanie zamętu i chaosu oraz zasianie wątpliwości, czy prawda rzeczywiście może być znana. Jawne kłamstwa sprawiają, że spór nie toczy się wokół oceny faktów, lecz ich ustalenia. W środę Spicer tłumaczył swoje "alternatywne fakty" poprzez analogię z prognozami pogody: jak wyjaśniał, oglądając dwie różne stacje telewizyjne można zobaczyć dwie różne prognozy. Abstrahując już od prawdziwości takiego stwierdzenia (rzadko zdarzają sie przecież całkowicie odmienne przewidywania), bardziej trafna analogią to prowadzenie sporu o to, jaka ta pogoda jest obecnie.
Takie podejście ma też swoje praktyczne konsekwencje. Bo choć kłamstwa Trumpa są przejrzyste i oczywiste dla tzw. mainstreamowych mediów oraz zainteresowanych polityką elit, to w spolaryzowanym społeczeństwie niekoniecznie musi to dotyczyć także wyborców i "alternatywnych" mediów. Tym bardziej, że te drugie będą przez nową administrację promowane, podczas gdy tradycyjne media nieustannie są przedstawiane przez Trumpa jako nieuczciwe ośrodki skorumpowanych elit. Tę tendencję widać już od pierwszych dni nowej prezydentury. Podczas wtorkowej konferencji prasowej w Białym Domu jako pierwszemu głosu udzielono reporterowi niszowego portalu LifeZette, który podczas kampanii wyborczej zasłynął z rozpowszechniania fałszywych teorii na temat Hillary Clinton. Za pośrednictwem swojego profilu na Twitterze Trump nieustannie wydaje skrajne oceny poszczególnych mediów. W jednym z ostatnich wpisów pochwalił sprzyjający mu kanał Fox News, gratulując mu "wielokrotnie wyższej" oglądalności niż CNN (który określił jako "fake news"), choć w rzeczywistości wskaźniki oglądalności obu stacji były na takim samym poziomie. Alternatywne media mają zresztą swoich przedstawicieli w nowej administracji. Być może najważniejszą postacią w Białym Domu jest Stephen Bannon, były szef portalu Breitbart News, bastionu "alternatywnej prawicy" (alt-right).
Powodów do optymizmu nie daje też fakt, że dotychczasowe kłamstwa nowej ekipy w Waszyngtonie w większości dotyczyły rzeczy trywialnych i były motywowane osobistą ambicją i kruchym ego nowego prezydenta. Ale jeśli nowa administracja jest w stanie pójść tak daleko, by ukoić zranioną dumę ostentacyjnie narcystycznego prezydenta, to co zrobi, jeśli w grę będą wchodzić kwestie najważniejsze, jak np. te dotyczące bezpieczeństwa? Czy jeśli "zielone ludziki" pojawią się na Łotwie albo w Estonii, prezydent Trump będzie utrzymywał, że ich tam nie ma? Albo czy powie - tak jak zrobił to w obliczu oskarżeń o związki z rosyjskimi służbami - że skoro Kreml zaprzecza tym związkom, to musi być prawda? Po tym, co widzieliśmy w kampanii i w pierwszych dniach prezydentury Trumpa niczego nie da się wykluczyć. W świecie alternatywnych faktów, tak jak w orwellowskim Angsocu, wojna może być pokojem, wolność - niewolą, a ignorancja - siłą.