Chycka albo zajdka. Tak mówiły nasze prababki. Dziś dziewczyny mówią po prostu "chusta" i motają w nią dzieci. Monice z tego motania zrodził się pomysł na życie. Zamotała w chustę małego Józia i już nie chciała wracać do kancelarii.
OD REDAKCJI MAGAZYNU WP: Historią Moniki rozpoczynamy nasz cykl "NOWONARODZONE". Opowiemy w nim o kobietach, którym ciąża i narodziny dziecka dały siłę do tego, żeby zmienić swoje życie. Albo przynajmniej spróbować.
Koło wiruje, Monika z wprawą wysnuwa z miękkiej przędzy cieńsze pasma i skręca je między palcami. - Jak będę już starszą panią, to sobie usiądę na tarasie i będę wysnuwać niteczki – mówi z rozmarzeniem. Na razie kołowrotek ląduje złożony na regale. I bez niego salon Moniki i Jakuba Kunertów w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu wygląda jak warsztat tkacki.
Chycka albo zajdka
Turystyczne łóżeczko, w którym w ciągu dnia poleguje 7-miesięczny Władzio, sąsiaduje z niedużym krosnem stojącym przy kanapie. W głębi pokoju, przy oknie, stoi drugie krosno – znacznie większe, zajmuje niemal całą szerokość salonu. Na obu rozpięte są już kolorowe nitki. – Na szczęście sąsiedzi się nie skarżą za często, choć jak krosno pracuje, to słychać – mówi Monika. A krosna w ich salonie pracują już od kilku lat. Spod palców Moniki i jej męża wychodzą bajecznie kolorowe, kilkumetrowe pasy tkaniny. Każdy ma unikalny wzór. To chusty do noszenia dzieci. Monika bierze jedną z nich. Kilka wprawnych ruchów i już owinięty kolorową tkaniną jak kokonem Władzio jest bezpiecznie przytulony do mamy.
Dzieci zamotane w chusty, wtulone w pierś rodzica lub wyglądające ciekawie zza jego pleców to coraz częstszy widok. Jeszcze kilkanaście lat temu maluchy w chustach budziły sensację. Dziś tylko czasem przedstawiciele starszego pokolenia skomentują, że biedne to dziecko, powykrzywiane, bo rodzicom żal pieniędzy na wózek. Ile dzieci noszonych jest w ten sposób? Trudno to oszacować. Ale pojawiają się nawet w ofercie dyskontów.
Chusta to nie kolejna modna nowinka. Tak noszą swoje dzieci kobiety w wielu kulturach. W naszej też nosiły. Zanim w XIX wieku rozpowszechniły się wózki dziecięce, nasze pra-pra-prababki zawijały dzieci w zapaski i fartuchy. Na wsiach, gdzie wózki dotarły późno, a warunki nie zawsze pozwalały ich używać, jeszcze w czasach przedwojennych powszechne było motanie dzieci tak, by mogły towarzyszyć matce w pracy w gospodarstwie.
Dzisiejsza następczyni chycki czy zajdki, jak nazywano chusty do noszenia dzieci, ma jednak z nimi niewiele wspólnego. Tkana ze starannie dobranych surowców: bawełny, lnu, wełny czy jedwabiu, ma być nie tylko funkcjonalna, ale i piękna. Miłośniczki chustonoszenia, które same siebie nazywają "chustoświrkami", mogą się nieraz pochwalić kolekcją kilkunastu egzemplarzy. Najwyżej cenione i najdroższe są chusty tkane ręcznie. Takie jak te, które schodzą z krosien Kunertów.
Zmiana
To, że wcześniej Monika miała zupełnie inny pomysł na życie, zdradza zawartość biblioteczki (drewnianej, wykonanej przez jej ojca): obok książek z wzorami tkackimi stoją kodeksy i podręczniki ze studiów prawniczych.
- Zawód wymyśliłam sobie już w gimnazjum. Chciałam być notariuszem, prawo mnie fascynowało. Na studiach nie żałowałam wyboru, choć rok po roku ta fascynacja malała. Wiadomo, zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. Mimo to poszła na praktyki do kancelarii. Jedne, drugie, kolejne. Codziennie elegancki strój, makijaż. Przepisy, kodeksy, paragrafy. Poważna praca. Jeśli chce się osiągnąć sukces, trzeba się temu poświęcić. Osiem godzin dziennie to za mało.
- Wtedy dotarło do mnie: nie chcę tak żyć. A do tego my zawsze chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Kiedyś nawet myśleliśmy, że może byśmy szóstkę mieli, ale życie weryfikuje plany. Troje dzieci co mniej więcej półtora roku to i tak duże wyzwanie. Nie chciałam mieć dylematów: dziecko jeszcze malutkie, a tu już szef oczekuje, że wrócę z urlopu. A jak zaczynaliśmy myśleć o dzieciach, to urlopy były jeszcze krótsze niż teraz. Do tego prawo to nie jest zawód, który można wykonywać na pół etatu. Albo się temu oddajesz, albo cię nie ma.
Pracę magisterską pisała w ciąży. Wkrótce urodził się Józio, a Monika wsiąkła w macierzyństwo i zakochała się w chustonoszeniu. Wciąż znajdowała kolejne wzory, które chciała mieć.
Mąż, żona i warsztat
Mąż pierwszy rzucił: lubisz chusty, to ja ci utkam. W salonie pojawiło się krosno i wieczorami Jakub – z wykształcenia inżynier robotyk, z zawodu programista - cierpliwie przesuwał czółno między kolorowymi nićmi osnowy. - Przeszukał chyba cały internet, zanim znalazł krosno w Nowej Zelandii – opowiada Monika. Jest składane, po złożeniu wygląda jak mała szafeczka. Za to wymaga sporo siły, dlatego obsługuje je Jakub. Trochę zazdrości żonie, że ona pracuje przy lepszym i większym warsztacie. Bo podział jest jasny – każdy ma swoje krosno i pracuje nad swoją chustą.
Wkrótce po tym, jak Monika dostała swoją nową chustę, pomyśleli, że mogliby tkać więcej i sprzedawać. Tak powstała marka Papo Wraps. – To od papy, bo w naszej rodzinie to ojciec rozpoczął przygodę z tkaniem. I od imienia naszej córki Apolonii. Józio, jak się uczył mówić, to mówił na nią Papo. Teraz ona sama tak o sobie mówi.
Monika szybko pozazdrościła mężowi wieczorów spędzanych nad krosnem i podjęła decyzję: kupują drugie, ona też będzie tkać. Do dzisiaj pamięta pierwszą chustę, którą utkała. Żałuje, że poszła w świat. – Śledzę losy moich chust, czuję się z nimi związana. Zawsze się cieszę, jak ktoś wrzuca do nas na stronę zdjęcie nowego nabytku. Czasami odzywają się kolejni właściciele. Fajnie wiedzieć, że nasze chusty krążą.
Ile chust spod znaku Papo Wraps trafiło już do klientów? Monika przyznaje, że straciła rachubę, choć nie jest to produkcja masowa. Na pewno poszło już na to kilkaset metrów tkaniny – nieporównywalnie mniej, niż z tkalni maszynowej. Nad każdą chustą pracują kilka tygodni, szczególnie że czas na tkanie mają wieczorami, kiedy dzieci pójdą już spać. Samo tkanie to zresztą tylko połowa pracy, więc czas poświęcony jednej chuście zależy od tego, na ile skorzystają z gotowych już produktów. Gdyby wykonywać wszystko od podstaw, pierwszym krokiem byłoby tak lubiane przez Monikę kręcenie kołowrotkiem, by powstała przędza.
- Z przędzą jest w Polsce kłopot. Trudno ją kupić, dlatego sprowadzamy zagraniczną, na przykład ze Szwecji. Jeśli jest w naturalnym kolorze, trzeba ją ufarbować – opisuje proces powstawania chusty Monika. – Do farbowania rozwija się motki przędzy i zaplata ją w warkocze. Każdy trzeba namoczyć, żeby barwnik dobrze się wchłonął. Potem od salonu do kuchni ciągnie się folia malarska, na której leżą nasączone barwnikiem pasma. – Żeby kolory tak się przenikały, użyliśmy techniki farbowania z użyciem kostek lodu – wyjaśnia Monika, pokazując osnowę rozpiętą na krośnie.
Osnuwanie przędzy na ramie to setki monotonnych, powtarzanych ruchów rąk. Każda nitka musi być idealnie napięta. Nitki trzeba też nawinąć na wał. I dopiero po tym wreszcie usiąść do tkania.
- Wzór można wymyślić, ale jest mnóstwo gotowych do wykorzystania – Monika wyciąga z półki książki. Z czasem wzór tak się wpisuje w głowę, że tka się z pamięci. Można oglądać serial, można rozmawiać. Wieczorami, kiedy dzieci już śpią, Jakub i Monika siadają, każde przy swoim warsztacie, tkają, gadają… - Cały czas mamy z tego przyjemność. Nawet jak jedziemy na wakacje, zabieramy składane krosno. To jest fajne, bo za każdym razem powstaje coś innego. Pewnie gdybyśmy tkali ciągle ten sam wzór, szybko mielibyśmy dość.
Zmiana życia w toku
Monika przyznaje, że Papo Wraps to wciąż jeszcze bardziej pasja niż biznes. Nie odważyliby się żyć tylko z tkania. – To jednak nie znaczy, że nie zarabiam – Monika zerka w dokumenty i podlicza: – Średnie obroty miesięcznie to około sześciu tysięcy zł. Nie jest to ogromna kwota, bo wiadomo – trzeba opłacić ZUS, odliczyć koszty. Ale biorąc pod uwagę, że mogę to łączyć z wychowywaniem trójki dzieci, jest naprawdę dobrze. Szczególnie, że na przykład na cały lipiec zrobiliśmy sobie wolne. Jako prawniczka zarabiałabym na pewno więcej, ale jakim kosztem? Dlatego nigdy nie żałowałam, że zupełnie zmieniłam plany zawodowe. Garsonki, spotkania, korporacje – to nie dla mnie. Ale też chcę mieć coś swojego.
Chustowa manufaktura powoli się rozwija. W świecie "chustoświrek" to już rozpoznawalna marka. Chusty tkane ręcznie to jednak produkt niszowy i ekskluzywny. Dwumetrowa chusta kółkowa kosztuje 300 euro. Za klasyczną, o długości 4,7 metra, trzeba zapłacić blisko 700 euro. Ceny zależą nie tylko od długości. Liczy się skład i pracochłonność wzoru. Każda chusta powstaje w jednym egzemplarzu. Wzory nie powtarzają się. Chętnych nie brakuje, ale trudno znaleźć klientów w Polsce. Blisko 3000 zł za chustę do noszenia dziecka to wciąż w naszym kraju kwota dla większości rodziców niewyobrażalna.
- Tkanie chust jest najważniejsze i nie wyobrażam sobie, że kiedyś mogłoby mi się znudzić. Ale z czasem, jak dzieci podrosną, chciałabym też robić inne rzeczy. Szczególnie, że w Polsce z chustowania trudno jest żyć – mówi Monika. Dlatego czasami w ofercie Papo Wraps pojawiają się też ręcznie tkane szale. A ona sama skończyła kurs Doradcy Noszenia ClauWi® - może uczyć rodziców, jak prawidłowo motać dziecko, podpowie przy wyborze chusty. W przyszłości, gdy dzieci będą w szkole, chce prowadzić indywidualne konsultacje i warsztaty – to dodatkowe źródło dochodów.
Właśnie rusza też internetowy sklep z przędzą. – W Polsce trudno o dobrej jakości materiały, a sprowadzanie małych partii się nie sprawdza. Dlatego zaczęliśmy importować więcej – wyjaśnia. Chcą sprzedawać przędzę innym rękodzielnikom, także hobbystom, którzy potrzebują niewielkich ilości. Kunertowie szukają też prządek. Nie jest łatwo, bo to wymarłe rzemiosło. Przędą tylko nieliczne osoby, zwykle zafascynowane kulturą ludową.
Czy rodzinna manufaktura przerodzi się w coś więcej?
- Nie wiem, czy chcemy rozwijać to w duży biznes, zatrudniać pracowników. Zresztą tradycje tkackie zanikają, trudno jest znaleźć fachowców, pewnie musielibyśmy dużo czasu poświęcić na szkolenie nowej osoby, wciągnięcie jej w świat chust. Ale może wychowamy nowych tkaczy. Józio już prosi o swoje krosno, też chce tkać z nami.