Marcin Makowski: Gdzie zaczyna się początek końca PiS?
Prawo i Sprawiedliwość robi wszystko, aby wykreować nową klasę średnią. Pytanie jakim kosztem i dlaczego za realizacje programu wyborczego mają zapłacić głównie przedsiębiorcy? - pisze Marcin Makowski dla WP Opinii.
Jak mawia Ryszard Petru: "imperia upadają u szczytu swojej chwały". W sensie sondażowym - pomimo "czarnego protestu", chaosu wokół podatków i zbrojeń - Prawo i Sprawiedliwość znajduje się w podobnym momencie. W zależności od pracowni, która przygotowała badania, partia Jarosława Kaczyńskiego może samodzielnie prześcignąć zjednoczoną Platformę i Nowoczesną albo przynajmniej zadowolić się bezpieczną kilkunastoprocentową przewagą nad liderem opozycji. Oczywiście słowa Ryszarda Petru z perspektywy historycznej brzmią absurdalnie, ale zawierają ziarno prawdy, z którego istnienia sam szef Nowoczesnej być może nie zdawał sobie sprawy. Mianowicie istnieją przypadki, gdy w szczytowym momencie rozwoju danej cywilizacji lub systemu politycznego można zaobserwować pierwsze symptomy ich upadku, trwającego niejednokrotnie dekady, a nawet stulecia.
W Rzymie były to zbyt rozległe i niemożliwe do trwałej obrony granice, zbyt wielka zależność imperium od kaprysu cesarza oraz rozkład antycznego systemu religijnego i etnicznie rzymskiej armii, która przestawała stanowić wspólnotę interesów i kultury. Siłą rzeczy w dzisiejszych czasach polityka przyspieszyła na tyle, że wystarczą lata, aby pogrzebać nawet cieszącą się znacznym poparciem partię. Choćby dlatego warto zadać sobie pytanie czy owe symptomy mogą być widoczne w Prawie i Sprawiedliwości już teraz? Moim zdaniem tak, i jest ich wiele. Zaczynając od nepotyzmu przy obsadzaniu stanowisk w spółkach skarbu państwa, kończąc na zmęczeniu elektoratu ciągłymi potyczkami dyplomatycznymi z połową Europy. Z nich na plan pierwszy, a być może z biegiem czasu decydujący, wysuwać się będzie tykająca bomba, której na imię "klasa średnia". Od tego czy PiS ją umiejętnie rozbroi będzie zależała przyszłość następnych wyborów.
Fetysz klasy średniej
Fakt, że przynajmniej od przełomu XIX i XX wieku klasa średnia stanowi swoisty fetysz demokracji parlamentarnych i kapitalistów, nikogo nie dziwi. Definiuje się ją na wszystkie sposoby, stara szukać wyróżnika ideowego, nadaje etos i dzieli na podkategorie. W tym sensie w świadomości zbiorowej najmocniej odbiła się późna koncepcja amerykańskiego socjologa Williama Lloyda Warnera, który klasę niższą, średnią i wyższą podzielił dodatkowo na trzy analogiczne podgrupy. W związku z tym sama klasa średnia na tyle się rozrosła, że w Polsce obecnie widzi się w niej ponad 70 proc. mieszkańców, w Ameryce około 90. Od strony zarobków, socjolog Henryk Domański zamyka polską klasę średnią w przedziale pomiędzy 3650 a 50 tys. zł miesięcznego dochodu netto na osobę. W jej skład wchodzą urzędnicy, przedstawiciele wolnych zawodów, przedsiębiorcy, samodzielni specjaliści, inteligencja, managerowie, właściciele małych i średnich firm. Mówiąc nieco nad wyrost językiem liberalnej polityki: "sól tej ziemi". Płacąca wysokie podatki, generująca miejsce pracy, spełniająca znamiona "klasy kreatywnej", którą słynny ekonomista Richard Florida uznał za "główną siłę napędową rozwoju miast postindustrialnych".
Pomijając fakt, na ile owo wartościowanie odpowiada autentycznej strukturze społecznej, słuchając słów wicepremiera Mateusza Morawieckiego można odnieść wrażenie, że właśnie do tych ludzi kieruje swój program partia rządząca. Że na archetypicznym "samozatrudnionym", samodzielnym i innowacyjnym obywatelu stawia fundamenty "dobrej zmiany". "Chcemy poprzez program Mieszkanie+ służyć społeczeństwu i budować klasę średnią" - słyszymy przecież z ust ministra rozwoju i finansów. Gdzie jest w takim razie sedno problemu? Otóż według PiS-u klasa średnia to coś innego niż według socjologów. Ją dopiero trzeba będzie stworzyć, nie tyle wspomagając ulgami podatkowymi i środowiskiem sprzyjającym rozwojowi przedsiębiorczości, ale uzależniając od polityki socjalnej rządu. Myślę, że śmiało można powiedzieć, iż jest to koncepcja radykalna. Nie ogranicza się ona jedynie do redystrybucji dóbr i upodmiotowienia dotąd gorzej radzących sobie obywateli. W zamyśle partii władzy poszczególne obietnice wyborcze układają się w koncepcję stworzenia nowej klasy społecznej. Kto za to zapłaci? Będzie jak w Rejsie: "pan zapłaci, pani zapłaci. Społeczeństwo". Bo rząd nie ma innych pieniędzy niż cudze.
Kto naprawdę za to zapłaci?
Pierwszym etapem dorzucenia się "lepiej sytuowanych" do obietnic wyborczych PiS-u będzie próba stworzenia jednolitego superpodatku, który tym samym odeśle do lamusa funkcjonujący do tej pory 19-procentowy podatek liniowy, płacony w Polsce przez ok. 473 tys. podmiotów (dane za rok 2014). Większość z nich to właśnie owi samozatrudnieni, czyli jednoosobowe firmy, które zdaniem rządu uciekają w ten sposób od drugiego, 32-procentowego progu zaczynającego się od przekroczenia 85 tys. zł rocznego dochodu.
"Będzie sprawiedliwie, jeśli najbogatsi zapłacą trochę więcej" - mówi wicepremier Morawiecki, a szef Stałego Komitetu Rady Ministrów Henryk Kowalczyk dodaje: "jest decyzja polityczna, by nie było uprzywilejowania najbogatszych". I tu jest pies pogrzebany, bo do owych bogatych Prawo i Sprawiedliwość zamierza zaliczać nie tyle prezesów wielkich korporacji, co przede wszystkich tych, którzy zarabiają przeciętnie ponad 6 tys. zł. Czyli przeważającą część klasy średniej. W końcu nietrudno wyliczyć, że gdyby osoby korzystające z podatku liniowego nagle zaczęły płacić takie same obciążenia jak zwykli pracownicy, do budżetu wpłynęło by dodatkowych 17 mld zł. To prawie 75 proc. wydatków na program 500+, a więc kwota niebagatelna.
Skoro jedynie na szumnych zapowiedziach skończyły się póki co sukcesy podatków bankowego oraz od obrotów sklepów wielkopowierzchniowych, za rewolucję społeczną będą musieli częściowo zapłacić zwykli przedsiębiorcy. W uproszczeniu można powiedzieć tak: nowa klasa średnia uwłaszczy się kosztem obecnej, a nie prawdziwie najbogatszych.
Rewolucja socjalna
Widząc w jakim kierunku zmierza wizja Prawa i Sprawiedliwości, tym bardziej dźwięczą w uszach zapewnienia Beaty Szydło, że rząd będzie zmierzał do obniżenia kwoty wolnej od podatku, a ich samych nie podwyższy, jak robiła to Platforma Obywatelska. Maski opadły, wiemy już o co chodzi, a tym samym przestało się opłacać udawanie wolnorynkowców. Proponując podobną transformację społeczną PiS stawia wszystko na jedną kartę. Albo programem 500+, Mieszkaniem+, dofinansowaniem leków i obniżeniem wieku emerytalnego da się stworzyć "nowego obywatela" - wdzięcznego władzy i niechętnego do ryzykowania zmiany u steru - albo polegnie się próbując.
Półśrodki i lekcja wyciągnięta z przerwanej w połowie kadencji 2005-2007 przekonuje Jarosława Kaczyńskiego, że tym razem rewolucja musi przebiec do końca i nie wolno oglądać się wstecz. Filary na których buduje rząd są aż nadto widoczne, aby uznać je za przypadkowe. Nowa klasa średnia PiS-u wygląda trochę tak, jakby ktoś nagle postanowił dowartościować ludzi, których filozof Andrzej Leder w "Prześnionej rewolucji" nazwał "przegranymi transformacji", a Jacek Hugo-Bader plastycznie sportretował w "Skusze". To dawni robotnicy "Solidarności", którzy nie odnaleźli się w kapitalizmie. Mieszkańcy mniejszych miast, których ominęły dobrodziejstwa transformacji, robotnicy fabryk, kasjerzy w hipermarketach, urzędnicy niższego szczebla.
Mieszkanie+ na piasku
Ktoś zapyta, czy to źle, że wreszcie dostrzega się marginalizowaną do tej pory część Polaki? Co jest nagannego w wyciągnięciu do nich ręki? Symbolicznym uwłaszczeniu "na swoim", przywróceniu godności przez dofinansowanie wychowania dziecka, popchnięciu w kierunku zwiększonej konsumpcji? Otóż nic - to przecież obiecywała polska prawica. Może zatem ci, którym się powiodło, będą w stanie zrobić nieco miejsca, oddać te kilkaset złotych miesięcznie i zejść o jeden szczebelek na drabince klasowej? I tutaj dochodzimy do punktu wyjścia. Fundując tę wizję pośrednio na zarobkach dopiero co okrzepłej klasy średniej, Prawo i Sprawiedliwość stawia krzyżyk na grupie ludzi, która w wyrównanych wyborach stanowi przechylający szalę zwycięstwa języczek u wagi. Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie chwilowej zmianie preferencji części lemingów i "młodych zdolnych" zawdzięczamy prezydenturę Andrzeja Dudy i upadek Platformy Obywatelskiej. Wszystko wskazuje również na to, że pomimo dobrych sondaży, za trzy lata poobijany rząd nie będzie miał do czynienia ze skłóconą wewnętrznie opozycją, ale całym frontem partii, które połączone chwilowych pragmatyzmem, rzucą rękawicę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wtedy właśnie ta grupa ludzi może okazać się z powrotem kluczowa. W końcu nikt im nie powiedział, że tak będzie wyglądał krajobraz po wyborach. Awans społeczny miało zagwarantować uszczelnienie systemu podatkowego i dokręcenie śruby zagranicznym monopolistom.
Tymczasem dzisiejszy bogaty, którego dochód waha się w granicach dwóch średnich krajowych, z obietnic PiS-u nie skorzysta prawie wcale. Dzieci ma albo dorosłe, albo dopiero jedno. Taniego państwowego mieszania nie kupi, bo albo spłaca już kredyt, albo postanowi na wynajem dający większą mobilność i elastyczność. Na leki jeszcze się nie łapie, a obniżenie wieku emerytalnego mało go obchodzi, bo wie, że na emeryturę będzie musiał oszczędzić sam. Zamiast pomagać również tym ludziom, rząd woli organizować konferencje prasowe chwaląc się inwestycjami kolejnych gigantów motoryzacyjnych, skuszonych na polską ziemię ulgami podatkowymi. Dlaczego PiS nie jest równie hojny wobec własnych przedsiębiorców? Z jakich powodów nie obniży obciążeń właściwej klasie średniej, które chętnie wyda te pieniądze w Polsce, fundując wzrost gospodarczy? Tego nie wiem, ale jeśli rząd w porę nie dostrzeże, że stawia dom na piasku - bez względu, czy będzie on tani i na państwowych działkach - rozpadnie się przy pierwszym większym deficycie budżetowym. Może nie za rok, może nie za tej kadencji, ale jeśli kiedyś to nastąpi, to przyczyn będzie można szukać dzisiaj. A to byłaby katastrofa dla nas wszystkich. Bez względu na progi i formy płaconych podatków. Na szczęście na korektę kursu nie jest jeszcze za późno.
Marcin Makowski dla WP Opinii
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy". Współpracuje z Wirtualną Polską, TVP3 Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Twórca projektu "II wojna światowa jakiej nie znacie".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.