Makowski: "Afera Piebiaka jest skandaliczna, ale PiS-u nie zatopi. Pokazuje jednak, po co są niezależne media" [OPINIA]
Polska Anno Domini 2019: wiceminister sprawiedliwości ustala z anonimową internautką jak skutecznie - za pomocą obyczajowych donosów - szkalować konkretnych sędziów. Niewątpliwy i autentyczny skandal, po którym Łukasz Piebiak podaje się do dymisji. A jednak PiS może przejść obok niego bez większych strat. Dlaczego?
Po dymisji marszałka Marka Kuchcińskiego, korzystającego z państwowego odrzutowca jak z taksówki, sondaże Prawa i Sprawiedliwości właściwie nie drgnęły. Wcześniej, po aferze Srebrnej i słynnej "kopercie dla księdza", którą w ramach łapówki miał rzekomo wręczać sam Jarosław Kaczyński - podobnie. Sondażowej palmy pierwszeństwa nie odebrały również kwestie porażek wizerunkowych w Brukseli, nieudolnej reformy wymiaru sprawiedliwości, krycia list poparcia dla sędziów KRS, i tak dalej. Realny problem pojawił się, tak naprawdę, tylko przy nagrodach dla ministrów gabinetu premier Beaty Szydło. "Te pieniądze im się należały", wygłoszone z mównicy sejmowej, uderzyły w miękkie podbrzusze partii, która obiecywała skromność, pracę i pokorę.
Czy PiS straci wiarygodność?
Czy sprawa wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka może zachwiać obecnym status quo? Podważyć najważniejszą wartość, podkreślaną w retoryce kampanijnej Prawa i Sprawiedliwości - uczciwość względem wyborców? "Liczymy na Wasz głos ale i liczymy się z Waszym głosem. Dlatego wyruszamy w podróż. By potwierdzać, że wiarygodność to znak firmowy PiS" - powiedział przecież premier Mateusz Morawiecki, jadąc PiS-busami na Mazowsze we wtorek rano. Wcześniej, zapytany o sytuację wokół wiceministra, dodał, że czeka na jego wyjaśnienia.
Tylko co tutaj wyjaśniać? Jak opisać nadzorowanie przez sędziego i urzędnika państwowego w randze ministra personalnej nagonki na innych sędziów? Jak określić inspirowanie do wysyłania materiałów kompromitujących obyczajowo członków stowarzyszenia "Iustitia"? Jak odwrócić kota ogonem przy dowodach na korzystanie z pomocy "zaprzyjaźnionej" internautki, z którą kontaktowano się bez skrępowania w mediach społecznościowych?
To zachowanie nie tylko łamie reguły demokratycznego państwa prawa, ale również - w przypadku ujawnienia przez ministra danych wrażliwych w postaci prywatnego adresu jednego z sędziów - zahacza o zarzuty karne. O wszystkim, łącznie z zaangażowaniem mediów publicznych i sympatyzujących z rządem, miał wiedzieć również tajemniczy "Szef". Czy był to przełożony Łukasza Piebiaka? To trzeba ustalić.
Brutalna pragmatyka rządzenia
Z moralnego oraz prawnego punktu widzenia, rzecz jest oczywista i powinien po niej nastąpić personalny reset w wymiarze sprawiedliwości. Trudno przecież uwierzyć, aby ktoś tak wysoko postawiony, działał bez porozumienia z "górą". W polityce, poza tym, co być powinno, większą moc sprawczą ma niestety to, jak być może - czyli brutalna pragmatyka zdobycia i utrzymania władzy. A ta podpowiada, że skoro do tej pory się udawało, i tę aferę da się wyciszyć i ruszyć dalej. Skąd taka teza? Przynajmniej z kilku obiektywnych przesłanek.
Czy to się komuś podoba, czy nie, "Piebiak Gate" ma bowiem narracyjne słabsze strony, wykorzystywane w poprzednich scenariuszach kryzysowych przez rządzących z dużą skutecznością. Po pierwsze, w obecnym wydaniu, jest to nadal sprawa, którą trudno w szczegółach wytłumaczyć przeciętnemu wyborcy, który nie żyje w bańce komunikacyjnej Twittera i nie śledzi wydarzeń w tempie tutejszych influencerów i dziennikarzy.
Onet, zamiast udramatycznić historię dużą ilością screenów z rozmów, czytaniem ich przez lektorów i zaakcentowania na starcie osobistego wymiaru skandalu, uderzył od strony "farmy trolli w Ministerstwie Sprawiedliwości". Tymczasem jedna internautka to nie "farma trolli", a sam ten termin może się kojarzyć wielu ludziom raczej z rolnictwem i mitycznymi stworami, niż ze zorganizowaną propagandą w mediach społecznościowych.
Tempo kampanijne
Po drugie, choć czas działa na niekorzyść PiS-u, nadal można przeprowadzić akcję w stylu: odcięcie się od ministra, dymisja, deklaracja, że działał sam bez wiedzy przełożonych i ucieczka do przodu. To - po faktycznej dymisji niespełna 24 godziny po publikacji materiału - już się dzieje. Tempo powstawania i umierania kolejnych tematów na ostatniej prostej kampanii parlamentarnej jest tak duże, że temat nr 1 sprzed tygodnia (Kuchciński), dzisiaj nie jest nawet tematem nr 3, a duży news ze wczoraj (kolizja premier Szydło), dzisiaj obchodzi jak zeszłoroczny śnieg. Nie mówię, że mnie to cieszy, ale tak po prostu jest.
Po trzecie, minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro - co by się nie działo - stanowiska nie straci. To efekt skali, w gospodarce określany terminem "too big to fail". Polityk cieszący się w swoim elektoracie dużą popularnością oraz szef jednej z trzech partii wchodzących w skład Zjednoczonej Prawicy na niespełna dwa miesiące przed wyborami nie może zniknąć ze sceny. Jego krycie kosztuje bowiem nadal mniej, niż efekt zemsty, który mógłby go skłonić do działań odwetowych.
Kto pożałuję sędziego?
Po czwarte, rząd ma nadal spore rezerwy i moce przerobowe, aby tę ucieczkę do przodu zrealizować. Premier Mateusz Morawiecki we wtorek objeżdża miasteczka i wsie okalające Warszawę, uśmiecha się i rozmawia z ludźmi w towarzystwie ministrów i dziennikarzy. Na PiS-busach kuszą zrealizowane deklaracje społeczno-socjalne Prawa i Sprawiedliwości - "13 emerytura", "obniżenie podatków", "500+", "300+", "Plan dla wsi", "drogi lokalne", "bez PiT dla młodych". To nadal, przy dobrej koniunkturze i braku alternatywy wyborczej dla ogromnej części elektoratu konserwatywno-prawicowego, wystarczająco dużo, aby przedłużyć partii kredyt zaufania, przymykając oczy na jego grzechy i słabości.
Po piąte, nawet pomimo przypominających PRL metod kompromitowania osób publicznych, dla niektórych wyborców "dowalenie kaście", czyli grupie sędziów, która publicznie wypowiada się przeciwko władzy, będzie oznaką "słusznej zemsty". Cztery lata chaosu wobec reformy wymiaru sprawiedliwości pokazały nam jedno - sędziowie jako grupa społeczna nie cieszy się empatią, dlatego wielu osobom nie będzie się spieszyć, aby drzeć za nich szaty.
Po szóste, co przy realnych szkodach i obnażeniu standardów uprawiania propagandy przez ministra Piebiaka minimalizuje wizerunkowe straty? Słabość opozycji, skupionej na targach wokół list wyborczych, niespójności programowej i rozedrganiu emocjonalnym języka debaty publicznej, w którym powiedziano już wszystko, co drugiego polityka porównano do Hitlera, a koniec demokracji ogłoszono 20 razy. Dlatego właśnie, choć sprawa ma potencjał na eskalację i może kosztować PiS kilka punktów procentowych, rozpędzonego autobusu nie zatrzyma. To smutna konstatacja, ale czasy do specjalnie wesołych też nie należą. Dobrze jednak że nadal, jako media i społeczeństwo nie zatraciliśmy zdolności do nazywania rzeczy po imieniu. Cieszę się równie, że koledzy i koleżanki z Onetu tę sprawę nagłośnili i mimo wszystko mam nadzieję, że będzie miała sprawiedliwy ciąg dalszy oraz uczciwy finał. Minister zapowiedział przecież pozwanie redakcji i "obronę swojego dobrego imienia". Sądy ocenią.
Marcin Makowski dla WP Opinie