Magdalena Grzymkowska z Londynu: „Przecież oni wydoją nasze krowy”. Po tragedii w Harlow
Wynik brytyjskiego referendum dla Polaków był jak trzęsienie ziemi. W pierwszej kolejności ucierpiały budynki. Teraz z gruzów poprawności politycznej dochodzą informacje o ofiarach w ludziach - pisze Magdalena Grzymkowska dla WP Opinii.
Wulgarne graffiti na budynku Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, spalona szopa ogrodowa w Plymouth, wandalizmy w toaletach i murach ciemniejszych uliczek, dają wyraźny komunikat: "Polacy, wracajcie do domu…".
I nie ma się czemu dziwić. Przez kilkanaście miesięcy Brytyjczycy byli karmieni głodnymi historiami o imigrantach z Europy Środkowowschodniej. Że kradną pracę, że siedzą na zasiłkach, że to przez nich John Smith musi czekać dłużej w kolejce na operację. I jeszcze ci, co przed nim bezczelnie rozmawiają w szeleszczącym, nieprzyjemnym dla ucha języku. Każdy by się wściekł, nawet Polak. Ostatnio jeden taki zresztą się wściekł w warszawskim metrze. Powód? Dwie współpasażerki miały azjatyckie rysy twarzy, co już stanowiło poważne zagrożenie - jeszcze zrobią z syreniego grodu mały Pekin. Polska dla Polaków! Z kolei Jerzemu Kochanowskiemu dostało się za to, że mówił po niemiecku. Nie uratował go fakt, że jest profesorem. Podobnie jak dla Johna nie jest argumentem, że jego operację przeprowadzi chirurg z Pakistanu, a asystować mu będzie pielęgniarka z Bydgoszczy.
Argumentem podkreślanym przez obóz zwolenników Brexitu jest za to mantra: "Przywróćmy kontrolę". Świetne hasło. W końcu każdy chce mieć kontrolę nad swoim życiem, pracą, domem, a w końcu państwem. Nie znam nikogo, kto by powiedział: "Lubię jak rząd kontroluje, ile zarabiam, jakie strony internetowe przeglądam i gdzie mogę napić się piwa z kolegami". Tylko co ma do tego Unia Europejska? I ci biedni imigranci, którzy zasilają budżet Wielkiej Brytanii ponad 2 miliardami funtów?
Unia ma swoje słabości i rzetelna kampania antyunijna potrafiłaby je zaprezentować tak, by trafiła do sumień wyborców. Jednak, jak się okazało, skuteczną drogą na skróty było bazowanie na strachu przed bezimienną masą ludzi, zalewającą tę krainę mlekiem i miodem płynącą. "Przecież oni wydoją nasze krowy", myśli John. "Zadepczą nasze zielone pastwiska i gdzie my będziemy leżeć? A na domiar złego mnożą się jak zombie…".
Kiedyś już tak było. Gdy ponad 70 lat temu skończyła się wojna, 120 tysięcy polskich żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych stanęło przed bolesnym dylematem: zostać w Wielkiej Brytanii czy jechać dalej w świat? Bo w zasadzie nie mają dokąd wracać. Polski, jaką znali, już nie ma, bo jeden był z Pińska, a inny ze Lwowa, a tam teraz przecież Sowieci. A i w samej Polsce Ludowej tylko za to, że było się od Sosabowskiego lub Andersa można było zarobić kulkę.
Ta część z nich, która postanowiła zostać, nie miała łatwo. Musieli zmienić zawód, nauczyć się języka, a nocami walczyć z demonami wojny w swoich głowach. Piętno obcego, niewymawialnego nazwiska ciążyła nie tylko na nich, ale też na ich dzieciach, które później miały problem z określeniem tożsamości. Wielu z nich, mimo że często pracowali poniżej swoich kwalifikacji, świetnie zintegrowało się z lokalną społecznością. Jak generał Maczek, pracujący po wojnie jako barman w Edynburgu.
Inni, być może bardziej wrażliwi, nie wytrzymywali presji i popadali w alkoholizm. To ze strachu przed takimi "degeneratami", którzy walczyli w bitwie o Wielką Brytanię, do listy wywieszanej w sklepach czy restauracjach: "No dogs, no blacks, no Irish" dopisywano wówczas "no Poles". Dlatego ci, którzy pamiętają te czasy, z dystansem patrzyli na wizytę rządowej delegacji z Polski. "Roztrząsanie tej sprawy nie przyniesie nic dobrego" - przestrzegał Otton Hulacki, żołnierz Armii gen. Andersa, uczestnik Bitwy pod Monte Cassino.
I rzeczywiście - kolejny weekend, kolejne żniwo. W Leeds, w dzielnicy, gdzie język polski słyszy się na równi z angielskim, 28-letni Polak został zaatakowany przez bandę nastolatków w kapturach. Miał więcej szczęścia niż Arkadiusz J. z Harlow. Zdołał uciec i skończyło się na paru szwach. Przedstawiciel policji twierdzi, że z tzw. hate crimes, czyli przestępstwami z nienawiści, zmagają się w tej okolicy od dłuższego czasu.
Historia zatacza koło. Dopóki potrzebne były ręce do budowania potęgi piątej gospodarki na świecie, Polaków witano z otwartymi ramionami. Gdy jednak rynek pracy zaczął się kurczyć, pojawiły się napięcia społeczne, których eskalację widzimy obecnie, a wyniki referendum stały się przyzwoleniem dla agresywnych postaw. Psycholog Magda Czarnecka z Centrum Feniks w Szkocji, dbającym o zdrowie psychiczne obywateli krajów środkowoeuropejskich, twierdzi, że wielu z nich po 23 czerwca przeszło wszystkie stadia charakterystyczne dla osób przeżywających żałobę. Najpierw był szok, zaprzeczanie, potem złość i smutek, aż po obecny czas plateau, pewnej akceptacji straty i nauki odnajdywania się w nowej rzeczywistości. W ramach tego ostatniego etapu Polacy zastanawiają się nad przeprowadzką do bardziej przyjaznego kraju lub karcą dzieci, żeby w supermarkecie nie rozmawiały między sobą po polsku.
Niektórzy sarkastycznie mówią (o zgrozo, do tego zdania przychyla się także premier Theresa May), że teraz każdy pobity Polak, czy zasłuży czy nie, będzie traktowany jako ofiara ksenofobii. Nie jestem zwolenniczką przedwcześnie wydawanych sądów, ale takie opinie tylko podgrzewają gorącą już atmosferę. Bo jakich reakcji można się spodziewać? "Jak im tak źle, niech wracają do siebie!" - mruknie pod nosem John, ze złością wyłączając telewizor.
Magdalena Grzymkowska dla WP Opinii
Magdalena Grzymkowska - redaktor i sekretarz redakcji "Tygodnia Polskiego", wcześniej "Dziennika Polskiego", najstarszego pisma polskiej emigracji ukazującego się nieprzerwanie na Wyspach Brytyjskich od 1940 roku. Laureatka pierwszej nagrody oraz wyróżnienia w konkursie Marszałka Senatu RP dla dziennikarzy polonijnych. Od 3 lat mieszka w Londynie.