Maciej Zakrocki: Epidemia koronawirusa zmieni Unię Europejską [OPINIA]
Komentarze o słabości w Unii w czasie pandemii, jej niezdolności do podejmowania decyzji, a w konsekwencji zwrócenie się ludzi o pomoc do rządów państw narodowych, każą ponownie postawić pytanie: ile jest, a ile powinno być Unii w Unii?
Celowo nawiązuję do słynnego badania zawartości cukru w cukrze przez "profesora" w filmie Stanisława Barei "Poszukiwany, poszukiwana". Bo tak, jak tamte badania miały wątpliwą jakość naukową, tak i dzisiaj pretensje do Unii w kontekście walki z koronawirusem formułują głównie ci "profesorowie", którzy niewiele o niej wiedzą. A sprawa jest dość prosta: Unia Europejska działa w takim zakresie, na jaki pozwalają jej traktaty, a te zostały wynegocjowane i przyjęte w długiej i demokratycznej procedurze przez rządy państw członkowskich. Zapisano w nich, jakie sprawy są po stronie Wspólnoty, a co pozostaje w gestii państw narodowych.
Tu kłania się trudny termin, często wpisywany do słownika żargonu unijnego - zasada subsydiarności, która oznacza granice działania Unii Europejskiej. Została ona opisana w traktacie z Maastricht z 1992 roku: "Wspólnota działa w ramach uprawnień przyznanych jej niniejszym Traktatem i celów w nim wyznaczonych".
Umieszczenie tej zasady dość zgodnie interpretuje się jako formę ugody pomiędzy przeciwnikami rozszerzania uprawnień instytucji unijnych, a euroentuzjastami, którzy opowiadali się za coraz ściślejszą integracją państw w stronę Europy federalnej.
Zobacz też: Nowy budżet UE. "Kasa nam się należy, bo taki zawarliśmy układ"
Umawiając się w Unii na to, co wspólnotowe, a co krajowe, rządy zdecydowały, że ochrona zdrowia i ochrona cywilna zostaje w kompetencji ich własnych państw. Instytucje Unii Europejskiej nie mają prawa w tych sprawach podejmować decyzji za państwa członkowskie, mogą tylko koordynować przepływ informacji między stolicami i ułatwiać wzajemną współpracę państw.
Źródła takiego ustawienia sprawy są oczywiste: to ogromne różnice w poziomie kosztownej opieki zdrowotnej w państwach Unii Europejskiej. Wszystko to, co udało się po wieloletnich negocjacjach ustalić na poziomie Unii, zapisano w dyrektywie o trans-granicznej opiece medycznej. Chodziło o to, by swobodnie poruszający się po Unii ludzie mogli liczyć na pomoc - ale tylko w nagłych wypadkach.
No dobrze, skoro Unia może tylko ułatwiać informowanie, koordynować, zachęcać do współpracy europejskie naukowe instytuty medyczne, to może mogłaby sypnąć kasą? I rzeczywiście sypnęła. Najpierw nasi rodzimi eurosceptycy z dumą odnotowali, że Unia da 37,5 mld euro na walkę z koronawirusem, a Polska dostanie najwięcej – 7,4 mld euro! Gdy doczytali, że są to pieniądze z obecnej perspektywy finansowej i to z puli, która została nam przyznana na lata 2014-2020, to skorzystali z okazji, by drwiąco ogłosić: Komisja Europejska daje nam to, co już raz nam dała.
Także premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że "te (środki – M.Z.), które zostały kilka dni temu zaproponowane, nie są żadnymi nowymi środkami" i że informacje w tej sprawie są "nieprawdziwe" i "trzeba je naprostować". I znowu można po takim zdaniu szefa rządu, i w końcu eksperta od pieniędzy, popaść we frustrację, że jednak w "tej Unii" to niezłe cwaniaki: dwa razy dają to samo. Problem w tym, że nikt nie mówił, że to będą "nowe środki", bo niby skąd miałyby się wziąć?
Budżet Unii Europejskiej niemal w 100% pochodzi ze składek państw członkowskich. Jeśli państwa nie wrzuciły do wspólnej skarbonki dodatkowych czy nowych środków, to oczywiste, że ich tam nie ma. To, co teraz zaproponowała Komisja Europejska, to daleko idące uproszczenie zasady korzystania z niewydanych funduszy. Zawsze tak jest, że z przyznanych pieniędzy część zostaje, a czasem nawet przepada. Może się to wiązać np. z brakiem możliwości uzupełnienia unijnej kwoty "wkładem własnym", co normalnie jest warunkiem koniecznym, by po takie pieniądze sięgnąć. Z takich właśnie "niewydanych" pieniędzy powstała teraz Inicjatywa Inwestycyjna w Reakcji na Koronawirusa.
Polska natychmiast po zatwierdzeniu funduszu przez Parlament Europejski (Rada z polskim premierem włącznie już to zrobiła zdalnie) ma dostać do 1,125 mld euro, co będzie pierwszą transzą i możemy tę kwotę wydawać na walkę z Covid-19. Gdyby nie decyzja Komisji, nie mielibyśmy dostępu do tych pieniędzy, bo były przeznaczone na cele infrastrukturalne. Teraz - przy bardzo uproszczonej biurokracji - będziemy mogli je wydać na respiratory, maski, ale i na wsparcie małych oraz średnich przedsiębiorstw, które ucierpiały w wyniku kryzysu. Malkontenci spytają: i to tyle?
Nie, choć Unia nie ma "nowych" pieniędzy, to ma instrumenty by je generować, albo jak wolą fachowcy "lewarować". Tak było z planem Junckera, zgodnie z którym 30 mld euro pożyczek od Brukseli miało przyciągnąć inwestycje ze strony sektora prywatnego na łączną wartość 315 mld euro. I to mniej więcej tak wyszło. Prościej jest z państwami strefy euro. Europejski Bank Centralny już ogłosił program skupu aktywów o wartości 750 mld euro "w ramach przeciwdziałania negatywnemu wpływowi pandemii koronawirusa na europejską gospodarkę" – napisano w komunikacie banku. Swoją drogą, to też jest ciekawe, że to deprecjonowane od czasu kryzysu greckiego euro jest dzisiaj bardzo silną walutą, a złoty do niej coraz bardziej słabnie….
Wnioski? Kolejny kryzys, który tak mocno uderza w Europę, z pewnością uruchomi myślenie o stopniu integracji europejskiej. I raczej wyjdzie poza akademickie rozważania trwające od czasu, kiedy to de Gaulle mówił o Europie Ojczyzn, a Altiero Spinelli postulował utworzenie europejskiego państwa federacyjnego. Trzeba się zdecydować, nie wystarczy marudzić, że Unia nie daje rady, że nie sprawdza się w czasie kryzysu, nie dając jej narzędzi do działania. A to mogą tylko rządy. Także te, które dzisiaj marudzą.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.