Łukasz Warzecha: socjaldemokraci z PiS sięgną ci do kieszeni
Według ministrów rządu Beaty Szydło sprawiedliwie jest, żeby "bogaci" - przy czym bogactwo zaczyna się według nich od około 6 tys. złotych netto - płacili trochę więcej. Nad tymi uzasadnieniami mało kto się skupia, a szkoda, bo są wyjątkowo bałamutne. Ministrowie socjaldemokratycznego rządu PiS - można już spokojnie używać tego sformułowania - sięgają po teoretyczne uzasadnienia planowanej przez siebie podatkowej hucpy, podczas gdy należałoby zadać pytanie: a niby dlaczego tak ma być sprawiedliwie? - pyta Łukasz Warzecha w felietonie dla WP Opinii.
"Sprawiedliwie będzie, jeśli bogaci dołożą troszkę więcej" - taki przekaz płynie od ministra Kowalczyka, gdy opowiada o planach jednolitego podatku. Wiadomo już, że realizacja tego planu oznacza nie tylko skasowanie liniowego podatku w wysokości 19 procent dla prowadzących działalność gospodarczą oraz zmuszenie do łożenia na ZUS tych, którzy dotychczas mogli tego uniknąć (z wszystkimi konsekwencjami), a więc przede wszystkim przedstawicieli wolnych zawodów. Oznacza to również ewidentne złamanie wyborczej obietnicy danej przez PiS. Podczas kampanii wyborczej bowiem - w tym między innymi na konwencji programowej we wrześniu 2015 roku - przyszła premier Beata Szydło deklarowała bardzo wyraźnie: "Nie podniesiemy podatków". Jak się dziś okazuje, dotyczyło to tylko części Polaków. Jednym PiS nie podniesie, innym podniesie, i to bardzo.
A niby dlaczego tak ma być sprawiedliwie?
Z opowieści ministra Kowalczyka wiemy również, że PiS zamierza wprowadzić bardzo rozbudowaną progresję podatkową. Mowa jest bowiem o czterech lub nawet pięciu stawkach. To całkowite odwrócenie reformy wprowadzonej przez tę samą partię, która podczas pierwszego okresu swoich rządów skasowała trzecią stawkę podatkową i pozostawiła jedynie dwie, wychodząc z bardzo słusznego założenia, że trzecia stawka dla najlepiej zarabiających i tak nie obejmie niemal nikogo i ma znaczenie wyłącznie symboliczne. A w zasadzie - propagandowe.
Dzisiaj partia Jarosława Kaczyńskiego ma zamiar zadziałać w przeciwnym kierunku. Uzasadniając planowaną zmianę ministrowie Kowalczyk oraz Morawiecki wielokrotnie sięgali po retorykę egalitarystyczną czy może wprost socjaldemokratyczną, na prawo i lewo szermując pojęciem "sprawiedliwości". Zapominali tylko dodać, że chodzi o "sprawiedliwość społeczną", która ze sprawiedliwością sensu stricto ma tyle wspólnego, co miała z nią "sprawiedliwość ludowa" w czasach PRL-u.
Według ministrów rządu Beaty Szydło sprawiedliwie jest, żeby "bogaci" - przy czym bogactwo zaczyna się według nich od około 6 tys. złotych netto - płacili trochę więcej. Nad tymi uzasadnieniami mało kto się skupia, a szkoda, bo są wyjątkowo bałamutne. Ministrowie socjaldemokratycznego rządu PiS - można już spokojnie używać tego sformułowania - sięgają po teoretyczne uzasadnienia planowanej przez siebie podatkowej hucpy, podczas gdy należałoby zadać pytanie: a niby dlaczego tak ma być sprawiedliwie?
Zacznijmy od tego, że sam progresywny system podatkowy jest zaprzeczeniem idei sprawiedliwego podziału kosztów działania państwa. I nie zmienia tego fakt, że taki właśnie system obowiązuje w większości krajów Zachodu. Minister Kowalczyk powiada, że "sprawiedliwie" jest, aby zamożniejsi płacili "troszkę więcej". Zapomina w swojej obłudzie dodać, że pomysły PiS - i obowiązujący obecnie system również - zakładają nie tylko, że bogatsi zapłacą więcej kwotowo, ale że będą musieli oddać państwu większą część ze swoich dochodów niż biedniejsi.
Owszem, zrozumiałe jest, że zamożniejszy łoży więcej na budżet w sumach bezwzględnych - choć patrząc na sprawę ortodoksyjnie, można zakwestionować nawet i tę regułę. Jeżeli bowiem podatki są rodzajem opłaty za usługi, jakie wyświadcza obywatelowi państwo, to ubożsi zwykle korzystają z nich w większym zakresie niż bogatsi, których stać na samodzielne odkładanie na emeryturę czy prywatną służbę zdrowia. Uznajmy jednak, że państwo ma nie tylko funkcję usługową wobec obywatela - to byłoby spojrzenie libertariańskie, zanegowanie kategorii zbiorowości i wzajemnych obowiązków. Zgódźmy się, że w imię tych obowiązków bogatsi faktycznie mają płacić więcej - ale w liczbach bezwzględnych! I to załatwia podatek liniowy. Stała i niezmienna część dochodu, niezależnie od jego wysokości, jest pod tym względem rozwiązaniem idealnym. 10 procent od 2 tysięcy to 200 złotych, od 20 tysięcy - 2 tysiące, a od 200 tysięcy - 20 tysięcy. Wszystko się zgadza: im jesteś zamożniejszy, tym więcej płacisz. Ale zawsze jest to taka sama część twoich dochodów.
Możliwość płacenia daniny ma być dla obywatela zaszczytem
Progresja podatkowa to wykoślawienie tego systemu, a w istocie - karanie obywateli za zdobytą pozycję, wykształcenie, wydajność, stanowisko - słowem - za pracę, przynoszącą większe pieniądze. Założeniem systemu progresywnego jest bowiem, że nie wystarczy już od większych zarobków oddać państwu więcej w liczbach bezwzględnych - musi to być jeszcze większa część niż od dochodów mniejszych. Doprawdy, trudno pojąć, co to ma wspólnego z ideą sprawiedliwego podziału obciążeń. Jakiekolwiek uzasadnienie takiego podejścia istniałoby jedynie, gdyby bogatsi korzystali z pomocy państwa w o wiele większym stopniu niż ubożsi, ale tak nie jest. Jest odwrotnie.
Jest i druga kwestia: opowiadający o sprawiedliwości i zobowiązaniach wobec państwa socjaliści, wliczając w to przedstawicieli obecnej władzy, uznają, że nie ma tu zasady wzajemności. Czyli że obywatel, obciążony znacznymi daninami, nie ma prawa oczekiwać od państwa wzajemności. Możliwość płacenia daniny ma być dla obywatela zaszczytem. Powinien swoje pieniądze odnieść w zębach do urzędu skarbowego i jeszcze podziękować, że może je przekazać państwu (czytaj: politykom i urzędasom) do rozporządzenia.
Otóż - nie. To prawda, że płacenie podatków jest jednym z obowiązków i powinności, wynikających z faktu, że państwo jest czymś więcej niż tylko firmą usługową - jest także wspólnotą opartą na imponderabiliach. Ale nie wyłącznie. Pomiędzy płacącym podatki obywatelem a państwem istnieje rodzaj umowy: owszem, płacimy, ale w zamian mamy prawo mieć oczekiwania. A jeżeli te oczekiwania nie są spełniane, nie ma powodu, aby nie starać się wszelkimi sposobami nie minimalizować obciążeń.
Kiedyś Agnieszka Radwańska opowiadała o tym, że płaci podatki właśnie w Polsce (czy jest tak nadal - nie wiem). Napisałem wtedy felieton, w którym stwierdziłem, że to bardzo szlachetne, ale też w jakimś stopniu niemądre. Człowiek zarabiający krocie dzięki swojemu talentowi, jak Radwańska, ma pełne prawo wykorzystywać wszelkie istniejące instrumenty, aby nie pozwalać się ograbiać pod hasłami wspólnoty, obowiązków i powinności. Podatnik, który nie stawia swojemu państwu wymagań, jest jak lekkomyślny dobry wujek, wspierający bez żadnej próby weryfikacji bratanka utracjusza, który otrzymywane pieniądze wyrzuca na drogie ubrania, grę w ruletkę i panienki.
A więc - czy polskie państwo, obojętnie za której władzy - daje nam powody, aby chętnie oddawać mu pieniądze? Zacząć trzeba od tego, że pierwszym powodem do nieufności jest przyznawanie sobie przez państwo kompetencji, których mieć nie musi, a które są kosztowne. Wszyscy potrzebujemy wojska, policji, straży pożarnej; wskazana jest państwowa opieka nad najważniejszymi dobrami kultury; w europejskim modelu można się od biedy zgodzić na państwową edukację, opiekę nad najsłabszymi (w ograniczonej formie) i jakiś zakres służby zdrowia, choć te ostatnie sprawy są dyskusyjne. Ale po co mamy finansować twory takie jak Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych i czy hodowla koni koniecznie musi pozostawać w rękach państwa? To oczywiście tylko dwa przykłady z tysięcy. Ogólna zasada brzmi, że w zdecydowanej większości przypadków sam obywatel wyda swoje pieniądze lepiej niż zrobi to urzędas albo polityk.
Drugie ważne pytanie brzmi: czy polskie państwo za pieniądze, jakie mu dajemy, traktuje nas tak, jak byśmy tego oczekiwali? Czy politycy, którym płacimy pensję, nas słuchają i uwzględniają nasze opinie? Czy urzędnicy każdego szczebla są pomocni, uprzejmi, sprawni? Czy te sektory, które państwo finansuje z naszych podatków, działają dobrze? Czy podoba nam się funkcjonowanie policji, służby zdrowia, straży gminnych? Można by uznać, że obywatel nigdy nie będzie w pełni zadowolony, ale w polskim przypadku to naprawdę pytania retoryczne. Jak z radością mam płacić podatki, gdy żyjący z mojej kasy marszałek Sejmu zamyka tereny sejmowe, bo przeszkadzają mu chodzący tam zwykli ludzie, policjant czyha na mnie w krzakach, żeby wlepić mi mandat za przejście pięć metrów od pasów, a na prosty zabieg, taki jak operacja zaćmy, trzeba czekać dwa lata? Gdyby jakakolwiek firma postępowała wobec swoich klientów tak, jak wobec obywateli postępuje polskie państwo, zbankrutowałaby dawno.
I sprawa kolejna: jak mają się czuć ci, od których chce się wyciągnąć więcej ciężko zarobionych pieniędzy, widząc, że traktuje się ich jak dojne krowy, a inne grupy są głaskane, wspomagane, dopieszczane? Jak mają się czuć prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą, którym rząd planuje zabrać 19-procentowy podatek liniowy, widząc, że polskie państwo kolejny raz dosypuje pieniędzy nieefektywnym kopalniom, bo dla socjalistycznego rządu PiS górnicy to ważny elektorat? Jak mają się czuć zarabiający po sześć czy siedem tysięcy ojcowie rodzin z jednym dzieckiem z kredytem frankowym na karku, a więc nie łapiący się na sztandarowy rządowy program i pozostawieni sami sobie z bankami, gdy od ministra rozwoju słyszą, że są "bogaczami" i trzeba z nich wyciągnąć więcej kasy, żeby było "sprawiedliwie"? Mają skakać do góry z radości?
Rząd PiS postawił wszystko na jedną kartę
Politycy, uderzający w bogoojczyźnianą nutę, zapomnieli, że zobowiązanie podatkowe jest dwustronne. Obywatel płaci, ale obywatel ma prawo wymagać. Nikt nie lubi być traktowany jako frajer do ogolenia.
Rząd PiS, jak się wydaje, postawił wszystko na jedną kartę. Program 500+ ma oczywiście znaczenie cywilizacyjne i w krótkim okresie rozruszał popyt, ale - nie oszukujmy się - jest również sposobem na kupienie sobie elektoratu. Czy skutecznym – to inna sprawa. Raz danego przywileju się nie odbierze. Do jego utrzymania PiS nie jest już potrzebny. Wszystkie pozostałe działania rządu idą wyraźnie w stronę zwiększonej redystrybucji, głębokiego udziału państwa w gospodarce, przepompowywania pieniędzy - cudzych, bo, jak słusznie stwierdziła kiedyś Margaret Thatcher, rząd żadnych własnych pieniędzy nie ma - od zamożniejszych (czytaj: średniaków) w stronę uboższych.
Mimo przedwyborczej retoryki nie zrobiono nic, żeby przekonać Polaków, że warto zarabiać, bogacić się, dążyć ku wyższemu statusowi. Jest wręcz przeciwnie, skoro wyższy status materialny ma oznaczać wyższe obciążenia. Gdzieś między wierszami plącze się resentyment wobec tych, którym powodzi się lepiej, właściwy dla niemałej części twardego elektoratu partii rządzącej. Skoro ktoś ma lepiej, to na pewno złodziej, oszust, no, w najlepszym przypadku leming, którego i tak nie żal. Niech ma gorzej. Nam się może od tego nie poprawi, ale przynajmniej im się pogorszy. Zawsze coś.
Jeśli to jest droga, którą zamierza dalej iść rząd Beaty Szydło, to trzeba wyraźnie powiedzieć: ta władza nie jest zainteresowana wspieraniem tych, którzy sobie radzą. Jest za to zainteresowana wyciśnięciem ich jak cytryny. I warto z tego wyciągnąć wnioski.
Łukasz Warzecha dla WP Opinii
Łukasz Warzecha - Publicysta i dziennikarz tygodnika "wSieci", publikuje również w "Super Expressie". Był też redaktorem dwutygodnika "Unia&Polska", jego teksty ukazywały się w "Nowym Państwie", "Rzeczpospolitej" oraz w dzienniku "Fakt".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.