Łukasz Warzecha: Polska drogówka jest współwinna tragedii na Słowacji. Wytłumaczę dlaczego
Okazało się, że uczestnicy śmiertelnego w skutkach rajdu luksusowymi autami na Słowacji byli już w Polsce karani. Przeczytawszy tę informację, miałem już odwołać swoje krytyczne uwagi o polskim systemie drogowej prewencji, gdy sprawdziłem, za co byli karani. Otóż – co za niespodzianka – byli karani za prędkość.
A zatem w pewnym sensie współwinnym śmierci słowackiego kierowcy jest polska policja drogowa z jej fiksacją na jednym rodzaju wykroczenia i niewydolnością we wszystkich innych kwestiach.
Kto ponosi winę za wypadek i śmierć? Niczyjej wątpliwości nie budzi bezpośrednia wina kierowcy porsche. Do ustalenia przez prokuraturę i oceny przez sąd pozostaje kwestia winy pozostałych dwóch kierowców, widocznych na nagraniu z wypadku. Można założyć, że pewną część trasy pokonywali w podobnym stylu, więc prawopodobnie wielokrotnie stanowili zagrożenie dla innych.
Pośrednio, raczej już tylko moralnie, odpowiada organizator imprezy, a nawet firma, która wypożyczyła auto jednemu z drogowych bandziorów (używam tego słowa w sensie, rzecz jasna, potocznym, w żaden sposób nie weryfikując jego dokonań – ani jako "dziennikarza", ani jako kierowcy). A przecież nie mówimy o wypożyczalni samochodów, gdzie wystarczy spełniać formalne kryteria, ale o udostępnianiu aut z zasobu prasowego, co ma ścisły związek z tworzeniem wizerunku marki. Tutaj wspomniana firma się nie popisała.
Drogowa agresja - to ona jest najgroźniejsza
Gdzie tu jednak miejsce dla polskiej drogówki? Otóż gdy rzecznik Komendy Głównej poinformował, że wszyscy trzej uczestnicy rajdu byli karani w Polsce za przekraczanie prędkości, wszystko wskoczyło na miejsce. Nie zostali bowiem wyeliminowani z ruchu jako groźni dla otoczenia, co niechybnie powinno się było stać, widząc ich sposób jazdy. Po prostu musieli się natknąć na policjantów, którzy akurat dostali zadanie podreperowania statystyk i zgarnęli standardowe mandaty.
Wbrew temu, co klepią wytrwale przedstawiciele drogówki oraz część ekspertów, największym problemem na polskich drogach nie jest prędkość sama w sobie. Jest wiele czynników sprzyjających zagrożeniu, a niezwiązanych bezpośrednio z zachowaniem kierowców: infrastruktura, bezsensowne rozwiązania drogowe, nadmiar znaków, diagności. Gdy jednak idzie o kierujących, najgroźniejsza jest drogowa agresja, która wcale nie musi się łączyć z drastycznym przekraczaniem prędkości, za to zawsze wiąże się z brawurą, chamstwem i bezmyślnością.
Nie ma tu reguły, gdy idzie o samochody kierowane przez agresywnych idiotów. Owszem, w odbiorze tego, co się stało na Słowacji, na pewno jakąś rolę odgrywa to, że uczestnicy zdarzenia jechali autami, na jakie większości ludzi nie stać (zdaje się zresztą, że nieswoimi). Ale równie dobrze mogli jechać samochodami piętnastoletnimi. Agresja drogowa jest niezależna od tego, czym się jeździ. W każdym przypadku jest jakiegoś rodzaju kompensowaniem własnych kompleksów kosztem otoczenia. Równie dobrze może je mieć właściciel najnowszego modelu mercedesa GLE, jak i 15-letniego BMW.
Problem w tym, że polska drogówka agresywnych kierowców z dróg nie eliminuje, bo w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że to systemowy problem. W wypowiedziach policjantów, reprezentujących tę służbę, kategoria agresywnej jazdy właściwie się nie pojawia.
Akcje - sens istnienia drogówki
Zresztą polska drogówka nie jest w ogóle nastawiona na walkę z realnymi zagrożeniami. Sposób jej działania wyznaczają dwa impulsy. Pierwszy to zarządzane z poziomu KGP akcje, które powinny być codziennością działania policji, a trwają najwyżej kilka dni. Drogówka przez ten czas przygląda się na przykład kierowcom, korzystającym z telefonów trzymanych w ręku w czasie jazdy, po czym po zakończeniu akcji temat znów całkowicie odpuszcza. Nie ma wytycznej, więc nie ma sprawy.
Drugi impuls to zapotrzebowanie danego Wydziału Ruchu Drogowego. Policja od zawsze żyje statystyką. Obecna władza nic tu nie zmieniła. A już szczególnie statystyką żywi się drogówka. Jeśli naczelnik WRD potrzebuje więcej mandatów za prędkość, chłopaki staną w miejscu, gdzie obowiązuje najbardziej bezsensowne ograniczenie i tam będą zatrzymywać kierowców, którzy jadą o 20 kilometrów powyżej limitu. Często zresztą posługując się sprzętem pomiarowym niezgodnie z instrukcją i zasadami.
Jeśli policjant mówi komuś, że namierzył go lidarem – miernikiem laserowym – z 400 metrów, radzę nie przyjmować mandatu. Żeby bez statywu zmierzyć czyjąś prędkość takim urządzeniem z tej odległości w sposób niebudzący wątpliwości, trzeba mieć umiejętności genialnego snajpera.
Jeśli trzeba poprawić statystyki mandatów dla pieszych, staną tam, gdzie piesi ośmielają się przechodzić na czerwonym. Jeśli trzeba podciągnąć statystykę "pijanych" kierowców (czyli na ogół tych na kacu), staną w poniedziałek przy obciążonej drodze, którą ludzie jadą do pracy, i zrobią kipisz. Nie chodzi tu ani trochę o bezpieczeństwo, a wyłącznie o to, żeby komendant nie dostał ochrzanu z góry, a najlepiej, żeby zgarnął premię. O nic więcej. A góra patrzy na tabelki. Wyłącznie.
Tymczasem ludzie, którzy jeżdżą jak drogowi bandyci na Słowacji, to specyficzny typ kierowcy. Łatwo go zauważyć na co dzień na polskich ulicach, a więc względnie łatwo byłoby tę drogową zakałę namierzać i eliminować. Tacy ludzie popełniają całe mnóstwo wykroczeń, za które niemal nigdy nie są karani.
To gwałtowne zmiany pasa (na ogół bez kierunkowskazu) w gęstym ruchu, znamionujące chorobliwą, a zarazem całkowicie bezmyślną niecierpliwość i agresję. To skręcanie z niewłaściwego pasa – bo taki kierowca nie będzie czekał za innymi na swoją kolej. To, zwykle na trasach szybkiego ruchu, siadanie innym na zderzaku i poganianie ich światłami. Zresztą dziś największa agresja objawia się właśnie na polskich ekspresówkach i autostradach, gdzie policji w zasadzie nie ma.
Na te wszystkie sytuacje policja nie reaguje, ponieważ wymagałoby to dużego zaangażowania, a przyniosło mały zysk statystyczny. Znacznie łatwiej jest stanąć z "suszarką" i spokojnie, nie spalając benzyny, przez czas służby klepać statystykę ku radości komendanta wydziału, komendy wojewódzkiej i głównej.
Wszyscy do jednego worka
Na prędkości zafiksowany jest także ustawodawca, nie dostrzegając innych kwestii. Kilka lat temu wprowadzono absurdalny przepis o automatycznym – w ramach procedury administracyjnej – zatrzymywaniu uprawnień na trzy miesiące przy przekroczeniu w obszarze zabudowanym dozwolonej prędkości o więcej niż 50 kilometrów na godzinę.
To drastyczna sankcja, która dotyka tak samo kierowcę, jadącego nocą w mieście szeroką dwujezdniową ulicą 111 kilometrów na godzinę, jak i tego, który w ciągu dnia na wąskiej, osiedlowej uliczce z ograniczeniem do 30 kilometrów na godzinę gna obok przedszkola dziewięćdziesiątką. Zagrożenie, jakie stwarza jeden i drugi, jest niewspółmierne. Obaj zostaną ukarani identycznie.
A przecież policja dysponowała i nadal dysponuje prawem do składania do sądu wniosku o cofnięcie uprawnień w razie stworzenia przez prowadzącego szczególnego zagrożenia w ruchu drogowym. I na takich kierowcach powinna się skupiać.
Gdyby tak właśnie działała, bardzo możliwe, że tragedii na Słowacji by nie było, bo wszyscy trzej prowadzący dawno straciliby prawa jazdy.