Koziński: "Każdy chce coś politycznie ugrać przy okazji ustawy dyscyplinującej sędziów" (Opinia)
List Very Jourovej do polskich władz to falandyzacja artykułu 5. Traktatu Lizbońskiego. Ale też sygnał, że czekają nas kolejne napięcia w relacjach z Brukselą – i to, że opozycja znów zyska powód, by głośno mówić o "polexicie".
"Zgodnie z zasadą pomocniczości, w dziedzinach, które nie należą do jej wyłącznej kompetencji, Unia podejmuje działania tylko wówczas i tylko w takim zakresie, w jakim cele zamierzonego działania nie mogą zostać osiągnięte w sposób wystarczający przez Państwa Członkowskie, zarówno na poziomie centralnym, jak i regionalnym oraz lokalnym, i jeśli ze względu na rozmiary lub skutki proponowanego działania możliwe jest lepsze ich osiągnięcie na poziomie Unii" - czytamy w punkcie trzecim artykułu piątego Traktatu.
"(...) zakres i forma działania Unii nie wykraczają poza to, co jest konieczne do osiągnięcia celów Traktatów" - to z kolei punkt czwarty tego traktatu.
Z listu Very Jourovej do polskich władz w sprawie ustawy dyscyplinującej sędziów, który poznaliśmy dzięki marszałkowi Senatu Tomaszowi Grodzkiemu, jasno wynika, że unijna komisarz ten artykuł zna. Mimo to list wysłała. Dlaczego?
Zobacz też: Protest ws. sądów. Emocjonalne wystąpienie Igora Tuleyi
Komisja Europejska przed Senatem
Vera Jourova precyzyjnie tłumaczy w liście, że organizacja wymiaru sprawiedliwości w każdym państwie to wyłączna kompetencja władz krajów członkowskich, ale też przypomina, że stanowione prawo musi być zgodne z prawem UE. I nikt tego nie podważa. Przy okazji ustawy dyscyplinującej sędziów regularnie (także ze strony przedstawicieli władz) powracała kwestia zachowania zgodności nowych przepisów z regulacjami unijnymi.
W przypadku listu unijnej komisarz uderza coś innego – że w ogóle ten list napisała. Z zasady pomocniczości (subsydiarności) opisanej w artykule piątym jasno wynika, że Bruksela podejmuje działania dopiero wtedy, gdy państwo członkowskie nie jest w stanie samo poradzić sobie z problemem. Nie wcześniej.
Na jakiej więc podstawie Jourova uznała, że powinna zabrać głos w sprawie ustawy? Przecież list zaczęła pisać, zanim jeszcze nowa ustawa została przyjęta przez Sejm. Jako komisarz UE ds. sprawiedliwości na pewno świetnie zna zapisany w polskiej konstytucji system tworzenia prawa – a więc wie, że zmian w ustawach można jeszcze dokonywać na poziomie Senatu, a także później w Sejmie. Wreszcie jest jeszcze prezydent, który może ustawy podpisać, zawetować, albo skierować do Trybunału Konstytucyjnego.
Innymi słowy, jesteśmy bardzo daleko od sytuacji, w której prace nad nowym prawem zostały w Polsce zakończone. Jest jeszcze wiele możliwości zmian. Całą tę ustawę można właściwie napisać od początku. Choćby w Senacie, w którym większość ma opozycja (i Jourova na pewno to wie). A przecież forma działań Unii nie powinna wykraczać "poza to, co jest konieczne do osiągnięcia celów Traktatów".
Czy list mieści się w tej formule? Już sam fakt, że się pojawił, budzi zdziwienie. Znajdujące się w nim uwagi, że polskie władze przy tworzeniu własnego prawa powinny konsultować się z międzynarodowymi gremiami (Komisja Wenecka) trudno uznać za mieszczące się w ramach zasady proporcjonalności.
To raczej sugestia, że Polska nie jest w stanie samodzielnie tworzyć prawa i potrzebuje pomocy zagranicznych instytucji. A w tym miejscu już jest bardzo blisko przekroczenia praw krajów członkowskich zapisanych w traktatach. Jeśli nie jest to złamanie reguł, to na pewno mocna ich falandyzacja.
Prezydent między młotem i kowadłem
W warstwie ustrojowej, relacji między UE i krajami członkowskimi list unijnej komisarz budzi wątpliwości. W warstwie politycznej jest wyraźnym sygnałem: nowa Komisja zamierza równie mocno walczyć o kwestie praworządności, jak poprzednia, którą kierował Jean-Claude Juncker.
W tym sensie ustawa dyscyplinująca sędziów może się okazać dla obozu władzy poważnym problemem, w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich. Już wybory samorządowe pokazały, że Polacy są bardzo wrażliwi na punkcie zatargów z Brukselą.
W tamtych wyborach w ostatnim tygodniu kampanii pojawiło się hasło "polexitu" i wywołało ono na tyle dużo zamieszania, że PiS (głównie w największych miastach) osiągnął dużo słabsze rezultaty, niż wynikało to z sondaży.
Teraz może być podobnie. Czuje to opozycja, która wątek "polexitu" wrzuca właściwie od samego początku procedowania ustawy dyscyplinującej sędziów. Z drugiej strony jest Konfederacja, której przedstawiciele już ostro zaatakowali Komisję Europejskiej, krzycząc, że nie może się ona wtrącać w sprawy Sejmu i sposobu, w jaki stanowione jest tam polskie prawo.
W tym sensie większość rządowa jest między młotem i kowadłem. Jakiekolwiek ustępstwo w ustawie pozwalające rozcieńczyć ryzyko wykorzystania hasła "polexitu" w kampanii wyborczej natychmiast da paliwo Konfederacji. Z kolei brak ustępstw sprawi, że to hasło może zacząć mocno rezonować.
Cały czas jest jeszcze wiele różnych scenariuszy zakończenia całej sprawy – łącznie, z tym że w ogóle ona na czas kampanii znajdzie się w zamrażarce. Jednak osie podziałów, jakie się przy okazji jej uwidoczniły, wyraźnie pokazują, w jaki sposób polska polityka będzie się kształtować wiosną. Do wyborów prezydenckich.
Agaton Koziński dla WP Opinie