Komenda padł ofiarą paniki moralnej, jaką wywołał Kaczyński
Sprawa Tomasza Komendy słusznie bulwersuje opinię publiczną. Młody mężczyzna padł ofiarą piętrowej pomyłki prokuratorsko-sądowej i spędził kilkanaście lat w więzieniu za czyn, którego nie popełnił. Komenda siedział, choć państwo już od jakiegoś czasu dysponować miało dowodami jego niewinności.
Przedstawicieli wszystkich opcji rządzących w tym stuleciu ministerstwem sprawiedliwości próbują przerzucić winę za sprawę Komendy na swoich konkurentów. Ziobro oskarża związaną z Unią Wolności Hannę Suchocką, z kolei ze strony obozu liberalnego pojawiają się oskarżenia pod adresem Lecha Kaczyńskiego. Podnosi je także poniedziałkowa "Gazeta Wyborcza".
Według Wojciecha Czuchnowskiego i Ewy Wilczyńskiej, Kaczyński osobiście miał się interesować sprawą "zbrodni miłoszyckiej". Sprowadził do Warszawy jej akta, w wywiadach prasowych krytykował prowadzących ją prokuratorów z Wrocławia za opieszałość i przesadnie liberalne podejście do podejrzanych. Prokuratorzy przydzieleni do sprawy zostali w końcu odwołani, a wrocławska prokuratura postawiła Komendzie zarzuty, za które skazał go sąd.
Słowa mają znaczenie
PiS oczywiście oburza się na tekst "Wyborczej" i nazywa go "manipulacją". Problem z odpowiedzialnością Lecha Kaczyńskiego jest jednak szerszy niż sprawa, której dotyczy tekst z "Gazety". W przypadku polityków tej rangi co minister sprawiedliwości i prokurator generalny, odpowiedzialność nie sprowadza się przecież wyłącznie do ręcznego sterowania w sensie ścisłym. Czasem wystarczy nacisk pośredni, np. przez publiczne wypowiedzi twardo określające, jakie mają być teraz priorytety takich instytucji jak prokuratura.
A nie ma żadnych wątpliwości, że Lech Kaczyński lubił dużo mówić publicznie o tym, jak wyobraża sobie pracę prokuratorów. Do ministerstwa sprawiedliwości wkroczył jak szeryf z podrzędnego westernu do saloonu pełnego złoczyńców, obiecując, że "zaprowadzi porządek". Kaczyński sprzedawał Polakom narrację: "Polską przez ostatnie lata rządził front obrony przestępców, naszej ojczyźnie grozi przejęcie przez ciemne, przestępcze sitwy, a ze względu na bezmyślnie liberalne podejście rządzących najbardziej okrutne zbrodnie można tu popełniać w zasadzie bezkarnie". Polska początku XXI wieku w ówczesnych wypowiedziach przyszłego prezydenta wyglądała jak rzeczywistość w pół drogi między filmami z serii "Życzenie śmierci" a tymi z serii "Mad Max".
Kaczyński nie tylko straszył przestępczą apokalipsą, ale przedstawiał na nią receptę. Miała nią być bezwzględna polityka karna: wyższe kary za zbrodnie, łącznie z możliwością przywrócenia kary śmierci, i zasada "zera tolerancji" za najdrobniejsze nawet przestępstwa - która rzekomo spowodowała istne cuda w Nowym Jorku zarządzanym przez Rudy’ego Giulianiego.
Specjaliści, słuchając Lecha Kaczyńskiego, pukali się w głowę. Polskie więzienia i tak były przepełnione, gdyby skazani mieli w nich przebywać jeszcze dłużej, w polskich więzieniach czekałby nas kryzys humanitarny. Znawcy i znawczynie prawa karnego, psycholodzy, specjaliści od resocjalizacji byli też zgodni, iż pogląd, że to zwiększanie kar przekłada się na większe bezpieczeństwo obywateli, nijak nie ma się do rzeczywistości. Także mit cudownej skuteczności polityki "zera tolerancji" już w czasach ministrowania Kaczyńskiego dawno został obalony w fachowej literaturze.
Co jednak nie przekonało fachowców, przekonało opinię publiczną. Bracia Kaczyńscy raz jeszcze wykazali się genialnym słuchem społecznym. Narracja Kaczyńskiego działała, bo odwoływała się do realnie odczuwanych społecznych lęków, ludowego poczucia niesprawiedliwości i przekonania, że państwo pozostaje bezradne wobec przestępczości eksplodującej w pierwszej dekadzie transformacji.
Niesiony wizerunkiem twardego szeryfa Kaczyński szybko stał się najpopularniejszym bodaj ministrem w przeżywającym coraz większe kłopoty rządzie Buzka u jego schyłkowego okresu. To na popularności brata Jarosław Kaczyński zbudował Prawo i Sprawiedliwość i pod hasłami bezkompromisowej walki z "frontem obrony przestępców" wprowadził je po raz pierwszy do parlamentu w 2001 roku.
Wierzchołek góry lodowej?
Sprawa Komendy pokazuje cenę takiej populistycznej mobilizacji na froncie walki z przestępczością. Niezależnie od tego, jaki rodzaj nacisków na prokuraturę da się udowodnić w tej sprawie bratu Jarosława Kaczyńskiego, to nie ulega wątpliwości, że Komenda padł ofiarą paniki moralnej, jaką w kwestii zagrożenia przestępczością bracia Kaczyńscy rozpętali na początku tego stulecia. Trwała ona jeszcze długo po tym, jak Lech Kaczyński przestał być ministrem sprawiedliwości.
W sytuacji, gdy od prokuratorów wymagało się wyników w pakowaniu ludzi za kratki, gdy wszelkie wątpliwości co do winy podejrzanych traktowane były jako wyraz przebrzmiałego liberalnego podejścia, nieakceptowanego przez nową ekipę, gdy minister sprawiedliwości nabijał sobie poparcie sekundując niedoinformowanym wyrokom opinii publicznej, domagającej się "kar dla sprawców", sytuacja taka jak ta z Komendą po prostu musiała się wydarzyć.
Możemy mieć tylko nadzieję, że Komenda był jedynym wypadkiem przy pracy, a nie wierzchołkiem góry lodowej. Że w archiwach polskich sądów nie kryją się kolejne podobne sprawy z początku wieku.
Nie tylko Kaczyński jest winny
Opozycja za sprawę Komedy atakować będzie teraz jeszcze silniej Lecha Kaczyńskiego. Jej prawo, ale warto pamiętać, że pośrednią winę ponosi tu nie tylko on. Do rządu z całkowitego politycznego niebytu przyszłego prezydenta wciągnął Jerzy Buzek - późniejszy szef europarlamentu z ramienia PO. Nikt w rządzie Buzka nie przeciwstawiał się szkodliwemu populizmowi Kaczyńskiego jako ministra sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie, dopóki spektakl "twardego szeryfa" pomagał rządowi, Lech Kaczyński traktowany był jako wielki atut gabinetu. Z rządu odszedł nie dlatego, że ktoś zorientował się, jak katastrofalne efekty może przynieść jego polityka, ale dlatego, że między Urzędem Ochrony Państwa (ówczesny wywiad i kontrwywiad cywilny) a kierowaną przez Kaczyńskiego prokuraturą wywiązał się konflikt, w którym premier Buzek wziął stronę UOP.
Zawiodły także media, które na przełomie stuleci bardzo łatwo zmieniały się w tubę propagandy Kaczyńskiego. Można sobie wyobrazić, jakim oburzeniem zareagowałaby część mediów, gdyby sąd Komendę uniewinnił.
To właśnie sąd zawalił najbardziej. Pod jaką polityczną czy medialną presją nie znajdowaliby się sędziowie, powinni zachować niezawisłość i rozstrzygać wszystkie uzasadnione wątpliwości na korzyść oskarżonego. W sprawie Komendy środowisko sędziowskie powinno się tłumaczyć równie gęsto jak ówczesna ekipa z ministerstwa sprawiedliwości.
Co dalej?
Bardziej niż tłumaczenia potrzebujemy jednak mechanizmów zabezpieczających przed powtórzeniem się historii Komendy. Nie wierzę, że przedstawi je PiS, który nigdy nie rozstał się z "penalnym populizmem" z czasów Lecha Kaczyńskiego. Oczekiwałbym jednak, że zrobi to opozycja. Jakie to mogłyby być propozycje?
Formułując je, warto zastanowić się nad społecznym czy nawet klasowym wymiarem sprawy. Czy gdyby Komenda wywodził się z dobrze ustosunkowanej, a przynajmniej dobrze wykształconej i znającej swoje prawa klasy średniej, postępowanie policji, prokuratury i sądu byłyby wobec niego inne? Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że tak. Warto więc zastanowić się nad bardziej kompleksowym systemem pomocy prawnej dla znajdujących się w kręgu zainteresowania policji i prokuratury osób wywodzących się z nieuprzywilejowanych środowisk. Państwo polskie - jak pokazuje też sprawa Igora Stachowiaka - często traktuje ich, jakby w takich sytuacjach nie przysługiwały im podstawowe, konstytucyjne prawa.
Sprawa Komendy przemawia też za rozdzieleniem funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Niezależny od kaprysów opinii publicznej - która często bez wiedzy lubi wydać wyrok w sprawie, o której nie może mieć pojęcia - prokurator generalny daje lepsze gwarancje tego, że instytucje państwa nie staną się podobnych sprawach narzędziem zbiorowego linczu. Warto także porozmawiać o gwarancjach niezawisłości sędziów, ale i mechanizmach, przy pomocy których środowisko sędziowskie może korygować własne pomyłki.
Sprawa Komendy pokazuje z jednej strony autentyczne patologie III RP - bezwzględność państwa wobec słabych, brutalność policji, poddawanie się naciskom przez sądy i prokuraturę - z drugiej bezsens odpowiedzi, jakie udziela i zawsze udzielał na nie PiS. Także wtedy, gdy więcej do powiedzenia miał w nim ten bardziej sympatyczny bliźniak.