Karolina Korwin-Piotrowska: W obronie "Listów do M."
Recepta na sukces jest prosta: bierzesz grupę dobrych aktorów, koniecznie znanych i w różnym wieku, splatasz ich losy w kilku zazębiających się wątkach, w tle jest Gwiazdka i coroczne przygotowania do niej, a wszystko to ładnie sfotografowane, okraszone jest fajnymi, hitowymi piosenkami. I jest sukces. Czy to źle? Bardzo dobrze. I tylko szkoda, że mamy tylko jedne "Listy do M".
Kiedy w 2003 roku świat zobaczył premierowo komedię pt. "To właśnie miłość", nikt chyba nie przypuszczał, jaki osiągnie globalny komercyjny i społeczny sukces. Tam byli Hugh Grant, Emma Thompson, Keira Knightley, Liam Neeson, świetna historia, w której każdy znalazł swoich ulubionych bohaterów i coś dla siebie, spora dawka humoru, prawdy życiowej i, jako wisienka na torcie, to cudowne zakończenie, podczas którego wszystkim szkliły się oczy. Byłam wówczas po poważnej prywatnej traumie i nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobił ten film. Po raz pierwszy od kilku tygodni znowu śmiałam się, poczułam wreszcie luz, poczułam prawdziwą radość, pojawiły się we mnie normalne, a nie czarne emocje. To było cudowne i dlatego bronię terapeutycznej mocy takich filmów. Bo wiem, że to działa.
Wszystko w jednym filmie
Te filmy po to są, po to, by dawać widzom radość i pozwolić zapomnieć o tym, co zostawiamy przed wejściem do ciemnej kinowej sali. Kiedy w 2011 roku "Listy do M" ujrzały światło dzienne, rozpoczęły fenomen, który nieprzerwanie trwa do dzisiaj. Dostaliśmy wtedy wielkomiejską, doskonale i z wdziękiem opowiedzianą historię o różnych bohaterach, w różnym wieku, z różnymi stanami konta i bagażem życiowych doświadczeń. Bohaterach, którzy marzą o jednym, jak każdy: żeby na święta było dobrze, miło, rodzinnie i żeby była miłość. Bo to, co ich łączy, to pragnienie miłości, co było czytelnym nawiązaniem do brytyjskiego pierwowzoru.
To oczywiście była bajeczka, retuszowana, kolorowa ponad miarę, ale zabawna, momentami ironiczna, oswajająca tabu (homoseksualizm), pokazująca a to samotnego ojca, a to dziewczynę nieco desperacko szukającą szczęścia czy małżeństwo z długim stażem na skraju rozpadu i hekatomby. Zobaczyliśmy siebie takimi, jacy jesteśmy w te grudniowe dni: zmęczonych, wściekłych, mających wszystkiego dosyć, ale i takich, jacy chcielibyśmy być, czyli eleganckich, uśmiechniętych, szczęśliwych, dzielących się opłatkiem przy rodzinnym stole. Wszystko w jednym filmie.
Sukces był ogromny i jak dla mnie wcale nie taki niespodziewany. Po pierwsze oglądaliśmy już wcześniej inne wersje tej historii, jak w "Sylwestrze w Nowym Jorku" czy "Walentynkach" albo "Zakochanym Nowym Jorku", a "To właśnie miłość" było hitem nieustającym. Po drugie - tak samo jak inni, pod innymi szerokościami geograficznymi, gdzie kręcono takie filmy, jesteśmy chorobliwie spragnieni chwili odpoczynku, ciepła i dajemy sobie prawo do marzeń, do łez, do zapomnienia na kinowej sali. Nie samym "Botoksem" czy "Pokotem" albo wiadomościami, które coraz bardziej przerażają, człowiek żyje. Trochę świątecznego kiczu, ładnie podanego, też się przyda. Kicz to wszak sztuka szczęścia, a te filmy nie udają festiwalowego kina nakręconego po to, by wygrywać konkursy, nie ładują w nas żadnej ideologii, nie załatwiają żadnej ważnej sprawy, chcą tylko (albo aż) nas uszczęśliwić. Dla wielu z nas taki film i uwolnione podczas seansu emocje będą jedynymi pozytywnymi chwilami w tym szalonym przedświątecznym okresie.
Ma być sympatycznie i jest
Trzecia część "Listów" nie zawodzi. Odświeżenie obsady i ekipy realizacyjnej zrobiło filmowi doskonale, dzieciaki, które grają w filmie, są cudowne, zabawne i autentyczne. Młodzi aktorzy jak Pławiak czy Zawadzka bardzo miło zaciekawiają, Dygant z Adamczykiem robią wielkie show, a Stenka ma epizod wart wszystkich pieniędzy świata. Szyc jest romantyczny i wstydliwy, Zamachowski odpowiednio nieporadny i fajtłapowaty i nawet z pozoru ograny na wszystkie strony, Karolak zaś dostał nowej energii. No, ale jak się ma za partnerów Celińską i Grabowskiego, nie może być inaczej. Tu nikt nie gra wywlekając na wierzch flaki, kubłów emocji nie wylewa, o przetrwanie nie walczy, wszak to święta i krew się lać nie musi. Ma być sympatycznie i tak jest. Aktorom dobrze się grało, to się czuje i dlatego widz jest zadowolony po tym corocznym seansie terapii tym filmem.
Bo "Listy do M" to już nie tylko marketingowy i filmowy, ale i socjologiczny fenomen. Jesteśmy jak zaadoptowane dzieci przedstawionych tam, mniej lub bardziej dysfunkcyjnych, zwariowanych rodzin. Znajdujemy tam siebie i nasze marzenia, to projekcja naszego wyobrażenia na temat tego jedynego momentu w roku, kiedy czas, zwykle pędzący jak szalony, na chwilę staje i naprawdę nie jest ważne, czy masz pięknie udekorowany stół i modną stylizację, tylko to, czy masz komu spojrzeć w oczy.
To jest bajka
Na "Listy" się czeka jak na "Kevina". To tradycja. Ten film kochają młodzi i starzy, młodzi chyba nawet bardziej, bo wychowani od dziecka na amerykańskich hitach, traktują kino użytkowo i zdają sobie sprawę z tego, że dobra komercja ma swoją rolę do spełnienia. A nie każdy film ma wygrać Oscara czy Złotą Palmę i wywrócić nam wnętrzności na lewą stronę. Czasem najbardziej liczy się ten, który najbardziej nas wzruszył, nawet podkolorowaną historią. A ten, mimo pewnej schematyczności i przewidywalności, wzrusza.
Ta schematyczność, pewien brak realizmu czy nawet scenariuszowej logiki, to niezbędna składowa część takich historii. To nie jest realizm. To nie jest też interwencyjny reportaż. To jest bajka. A ta nigdy nie jest naprawdę. Tylko że teraz, w przeciwieństwie do dawnych bajek, książę przyjeżdża do swej królewny radiowozem, dziewczyna zaś zamiast uciekać z wieży przez okno, po prostu wstaje od stołu, wsiada w samochód, rzuca wszystko i jedzie do swego chłopaka, a kobieta w wieku balzakowskim zamiast niańczyć wnuki chce poszaleć na łyżwach i uprawiać seks w kuchni.
Tak, każdy ma prawo do bajki. Czwarta część pewnie już niedługo. Kto widział część trzecią, wie, że logika nakazuje, by kolejne części ktoś już zaczął pisać, bo te wątki aż się o to proszą, a święta są co rok. Ta terapia kinem nie powinna zakończyć się na trzech odcinkach. I dobrze.
Karolina Korwin-Piotrowska dla WP Opinie