Karolina Głogowska: Sezon na sponsoring oficjalnie otwarty
Koniec września, inauguracja roku akademickiego za pasem, studenci zjeżdżają do dużych miast, a to oznacza, że coroczny boom na sponsoring można uznać za rozpoczęty. Tak przynajmniej twierdzą właściciele serwisów randkowych, łączących w pary młode, potrzebujące finansowego wsparcia dziewczyny i bogatych, najczęściej sporo starszych mężczyzn.
Jeden z twórców tego typu portali, sam reklamujący się m.in. jako inwestor, myśliciel i ojciec trójki dzieci, w tym sezonie postawił na bilbordy przed kampusami uniwersyteckimi w Europie Zachodniej. "Hej, studentki! Zmieńcie swoje życie na lepsze! Znajdźcie sobie sponsora!" – krzyczą hasła. I podobno trafiają na podatny grunt.
Związek z korzyściami. Materialnymi
Teoretycznie serwisy randkowe oferujące sponsoring lub, jak wolą to nazywać ich twórcy, "sugar dating" są skierowane do obu płci, a hojną "sugar mamę" może znaleźć również liczący na wsparcie finansowe "sugar boy". Ale nie ukrywajmy, w tym sporcie dominują mężczyźni, głównie ci starsi, i to oni napędzają biznes, szukając młodych i chętnych kociaków. Tych ostatnich, jak przekonuje jeden z założycieli portalu, Rikki Tholstrup Jørgensen, nie brakuje, zwłaszcza w Polsce. Udzielając mi wypowiedzi do reportażu "Skandynawscy tatuśkowie, polskie kociaki, czyli sponsoring nad Wisłą", Rikki przekonywał, że z początkiem każdego semestru w serwisie rejestruje się nawet 40 nowych użytkowniczek dziennie. Co więcej, według jego słów, to studentki znad Wisły niejako wymusiły stworzenie polskojęzycznej wersji strony – tak często logowały się do skandynawskiego serwisu w poszukiwaniu sponsora.
Obaj panowie, i Jørgensen, i Sigurd Vedal (ten od myślicielstwa i bilbordów), nie widzą nic złego w promowaniu wśród młodych dziewcząt formy utrzymania polegającej bądź co bądź na przekazywaniu dóbr materialnych za swobodny dostęp do czyjegoś ciała. Celowo używam tu eufemizmu, żeby podkreślić komiczne wybiegi obu panów starających się oddzielić tego typu usługi od prostytucji za pomocą ładniej brzmiących słów. I tak Jørgensen mówi o relacji z wzajemnymi korzyściami, a Vedal przekonuje, że finanse stanowią przecież część każdego związku. Nie rozumie również oburzenia studentek, przechodniów i władz Uniwersytetu w Brukseli na widok bilboardu z półnagim biustem i reklamą sponsoringu wjeżdżającego na teren kampusu. Bo Belgom pomysł na tę ściśle stargetowaną kampanię wcale nie przypadł do gustu, mimo że jest wśród nich aż 100 tysięcy użytkowników portali z "sugar datingiem".
Sponsoring jako wyzwolenie
A jednak nawet wśród kobiet zdania są podzielone. "Każdy zarabia tak, jak lubi, nikomu nic do tego", "Skoro chcą mieć partnera, który będzie je utrzymywał, to mają do tego pełne prawo, na tym też polega równouprawnienie" – brzmią niektóre z komentarzy internautów. O tym, że korzystanie z pomocy sponsora to przejaw wyzwolenia kobiety, a wręcz jej dominacji, przekonywała również jedna z naszych czytelniczek w liście do redakcji, która sama została "sugar babe": "Postanowiłam w pewien sposób odegrać się, zmienić swój los i przejąć kontrolę nad tym, kto i za co mnie klepie po pośladkach (...). Do wszystkich mężczyzn, którzy tak głośno krzyczą i wyzywają w komentarzach od najgorszych: dopóki nie urośnie wam biust, przyrodzenie nie zamieni się w żeńskie genitalia, a wy sami nie zostaniecie potraktowani jak obiekt do molestowania, nie macie prawa komentować takich osób...".
Zobacz także: Seks nasz powszedni
Istnieje oczywiście frakcja feministek, według których zarabianie na seksie to praca jak każda inna, a sam zawód prostytutki należy odczarować. W kwestii uderzających po oczach reklam sponsoringu na uczelniach (a Vedal zapowiedział, że pojawi się jeszcze 10 podobnych), chodzi jednak o coś innego. Te młode dziewczyny poszły na uniwersytet, żeby się uczyć , a nie uprawiać seks, żeby korzystać ze swoich mózgów, a nie stref intymnych. Pamiętajmy, że ich babki czy prababki nie miały tak łatwego dostępu do tego zarezerwowanego wcześniej tylko dla mężczyzn miejsca. Musiały go sobie wywalczyć – ciężką pracą, czesto zdwojoną, poświęceniem, nierzadko krzykiem i wychodzeniem na ulice. I wszystko po to, żeby w 2017 roku jakiś zadowolony z siebie, szukający łatwego zarobku gość, przypomniał im, że i tak ich największym atutem są cycki. "Możesz się uczyć, maleńka, ale natury nie oszukasz" – tak mniej więcej brzmi przekaz.
Molestowanie nasze powszednie
Kiedy sama byłam studentką, któregoś dnia w drodze na uczelnię zostałam zaatakowana ulotką zachęcającą młode dziewczyny, takie jak ja, do podjęcia pracy w klubie dla panów lub jako "prywatna hostessa". Portali randkowych jeszcze wtedy nie było, ale jak widać biznes radził sobie równie sprawnie. Poczułam się, jakby ktoś dał mi w twarz i szczerze mówiąc, pół dnia zastanawiałam się, co ze mną nie tak? Czy wyglądam jak osoba potrzebująca trochę grosza? Czy może założyłam zbyt opiętą bluzkę? Takie stereotypowe kobiece myślenie z końca lat dziewięćdziesiątych, gdy byłyśmy same sobie winne w dużo większym stopniu niż dziś, a termin "molestowanie seksualne" padał tylko w amerykańskich filmach. Wkurzenie przyszło dopiero później.
Chyba wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie pewną kwestię. Otóż sam fakt, że jesteśmy kobietami, uprawnia niektóre osoby w ich mniemaniu do składania nam niemoralnych propozycji, nagabywania, a wręcz otwartego proponowania seksu. Tak po prostu, nawet gdy idziemy do sklepu po bułki albo na zajęcia z teorii literatury. I nawet nie musimy nic robić, wyglądać specjalnie atrakcyjnie czy odpowiadać na zaczepki.
Odpowiednie organy rozstrzygną, czy hasła "Hej studentki, znajdźcie sobie sponsora" zachęcają do niemoralnego zachowania lub stanowią wręcz formę sutenerstwa. W Polsce, choć tego typu portale działają, na pomysł z bilboardami przy szkołach wyższych jeszcze nikt na szczęście nie wpadł. Czy studentkom wciąż rozdawane są ulotki z ofertą pracy w klubach – nie wiem, dajcie znać, jeśli spotkałyście się ostatnio z czymś takim. Niektóre media w artykułach o sponsoringu informują, że nawet co piąta polska studentka zarabia na sponsoringu, ale, niestety, nie podają źródła badań. To daje nadzieję, że podobne statystyki są tylko mokrym snem jakiegoś biznesmena.
Karolina Głogowska dla WP Opinie