Justyna Samolińska: Społeczeństwo nie kupuje propagandy
W 2017 roku konserwatywny PiS uzyskiwał w sondażach rekordowo wysokie poparcie. w tym samym czasie narodził się w Polsce ruch feministyczny z prawdziwego zdarzenia - masowy, spontaniczny, wychodzący poza wąskie środowisko. Wykrzykujący z całą mocą, że czas na radykalne zmiany.
Prawo i Sprawiedliwość kontroluje publiczną telewizję i radio oraz całą rodzinę prorządowych mediów. Zmonopolizowało główne instytucje kulturalne i dba o to, żeby za państwowe pieniądze (a innych, powiedzmy sobie szczerze, jest w polskiej kulturze niewiele) nie wyprodukowano niczego, co nie byłoby zgodne z odgórnym przekazem. Wyhodował sobie pod bokiem z jednej strony całkiem już prężne i wyposażone w pomalowany na biało-czerwono bejsbolowy kij środowisko nacjonalistyczne, które aż pali się do tego, żeby przyłożyć nim jednej czy drugiej feministce.
Z drugiej PiS aktywnie wspiera ekstremistów katolickich spod znaku Ordo Iuris. Z całą mocą, na każdym poziomie nadaje jednolity przekaz o “tradycyjnych wartościach”; środowiska przeciwników praw kobiet mają nieporównanie więcej czasu antenowego i przestrzeni na prezentację swojej agendy. Mikrofon podstawiają im bowiem nie tylko bracia Karnowscy, ale także liberalne media - zaledwie kilka dni temu w TVN, przez nikogo nie kontrowana Kaja Godek twierdziła, że panuje w Polsce konsensus co do tego, że należy zakazać przerywania ciąży w przypadku poważnego uszkodzenia płodu.
PiS boi się oporu społecznego
Społeczeństwo tej propagandy nie kupuje. Poparcie dla złagodzenia ustawy antyaborcyjnej jest najwyższe od kilkunastu lat; wg sondaży wynosi ok. 40 proc., “konsensus” Kai Godek popiera ok. czterokrotnie mniej osób. Gdyby dzisiaj Polakom i Polkom kazać decydować, czy wolą poprzeć projekt Ratujmy Kobiety czy inicjatywę przeciwników praw kobiet, nie ma żadnych wątpliwości, co by wybrali. Okazuje się, że PiS na tyle boi się oporu społecznego, że całkowity zakaz aborcji nie będzie nawet procedowany w Sejmie. Do zmian posłuży władzy przejęty dwa lata temu Trybunał Konstytucyjny i “człowiek roku” braci Karnowskich, czyli sędzia Przyłębska. W ciągu najbliższych miesięcy dyspozycyjny trybunał najprawdopodobniej uzna, że ustawa zasadnicza nakazuje lekarzom torturowanie ciężarnych, i zmuszanie kobiet do rodzenia dzieci bez mózgów.
Zobacz też: Torbicka o wpływie #metoo na przemysł filmowy: Hollywood to dżungla
Oddolny, odporny na antykobiecą, prawicową demagogię duch nowego, zaskakująco dojrzałego feminizmu widać zresztą nie tylko w kwestii praw reprodukcyjnych. Bardzo wiele napisano już o akcji #metoo, która przyszła do nas z USA jako pokłosie afery z udziałem Harveya Weinsteina, potężnego producenta filmowego oraz, jak się okazało, seryjnego szantażysty, molestatora i gwałciciela. Nie miała twarzy politycznej - #metoo to po prostu hasztag, łączący setki tysięcy opowieści o szefach łapiących za tyłek w pracy, ekshibicjonistach w autobusie, wujkach komentujących piersi dorastających siostrzenic, o chamstwie, o krzywdzie, molestowaniu, gwałcie, naruszaniu granic. To akcja, w ramach której tysiące kobiet napisało sobie wzajemnie “to straszne, co cię spotkało, nikt nie miał nigdy prawa dotykać cię bez twojej zgody”. Nie były to głosy ze środowiska aktywistycznego - czytałam takie głosy swoich koleżanek ze szkoły czy ze studiów, kobiet i dziewczyn które nie angażują się na co dzień w politykę.
Ogromny krok
W konserwatywnej, nawykłej do zatykania kobietom ust w Polsce nie miała ona tak spektakularnych efektów jak chociażby w Wielkiej Brytanii, gdzie doprowadziła do dymisji ministra obrony czy we Francji, gdzie wprowadzono nowe prawo, lepiej chroniące przed molestowaniem w pracy, ale poniosła się szerokim echem. Po raz pierwszy w Polsce ktoś dysponujący władzą, pozycją i sympatią wielu środowisk, Michał Wybieralski z “Gazety Wyborczej”, stracił stanowisko ze względu na oskarżenia o przemoc seksualną, po raz pierwszy jakiekolwiek medium potraktowało poważnie takie zarzuty. Agora mogła przecież przeciągnąć wewnętrzne postępowanie i po cichu zamknąć je za pół roku bez efektów. Mogła Wybieralskiego schować, trochę zdegradować, odsunąć w cień. Zdecydowano się na publiczne oświadczenie o zwolnieniu dyscyplinarnym - to ogromny krok w walce z przemocą wobec kobiet, dzięki któremu wszyscy faceci, naruszający granice swoich koleżanek z pracy, partnerek, przyjaciółek i żon czują się dzisiaj odrobinę mniej pewnie.
Nie da się zaprzeczyć, że przez Polskę - tak jak przez cały zachodni świat - wieje feministyczny wiatr historii, którego cały aparat partyjny, medialny i środowiskowy prawicy nie są w stanie ignorować. Nie oznacza to oczywiście, że nie są w stanie skutecznie czy dotkliwie walczyć z ruchem, który się dzięki niemu rodzi, zwłaszcza że ma on wiele słabości. Za falą kobiecego gniewu i emancypacji nie są w stanie nadążyć niegdysiejsze feministyczne autorytety - dla wielu z nich lojalność wobec kolegów ze środowiska okazała się ważniejsza niż solidarność z kobietami, mówiącymi głośno o swojej krzywdzie przy akcji #metoo. Wiele z nich popełnia też wszystkie grzechy szeroko pojętego “antyPiS-u” - z pogardą mówi o “500 plusach”, ignoruje czy wręcz krytykuje socjalne rozwiązania, wprowadzane przez rząd Beaty Szydło.
Do agendy feministycznej wciąż nie udało się wprowadzić kwestii związanych z opieką - bardzo mało mówi się chociażby o fatalnej sytuacji kobiet, opiekujących się niesamodzielnymi czy niepełnosprawnymi bliskimi. Za mało z feminizmem kojarzy się walka o wyższe płace czy bardziej stabilne warunki zatrudnienia wśród nauczycielek, pielęgniarek, pracownic socjalnych czy opiekunek w żłobkach, chociaż przecież wszyscy wiedzą, że gdyby nie struktura płci w tych zawodach, za pracę nie płacono by tak mało.
Antykobieca armia
Po drugiej stronie sceny politycznej generałów antykobiecej armii mamy za to aż nadto - prawicowe media prześcigają się w tym, które celniej napluje na feministki. Zaczynając od medialnego błazna Sklepowicza, który obserwując kobiece marsze zastanawiał się publicznie “kto to rucha” przez obleśne teksty Pawła Kukiza czy Rafała Ziemkiewicza po profesora Lwa Starowicza, który ze smutkiem oświadcza, że niezgoda na powszechną przemoc i nadużycia seksualne oznacza “koniec flirtu”. Swoją drogą panowie, którzy tak szafują ocenami na temat urody i atrakcyjności swoich politycznych przeciwniczek nie mają najwidoczniej żadnych refleksji na własny temat - nawet wtedy, kiedy w zasadzie wprost mówią, że jeśli będą mogli dotykać tylko tych kobiet, którym bez żadnych wątpliwości się podobają, to nie zostanie im wiele do dotykania.
Paradoksalnie okazuje się jednak, że ta otwarta mizoginia robi polskiemu feminizmowi i ruchom kobiecym znacznie lepiej niż polityka “złotego środka” (który, jak to w Polsce bywa, ustawiony jest jakieś 5 cm od prawej ściany) i mdły, “antyradykalny” przekaz, lata mówienia o “kompromisie aborcyjnym”, udawania, że przestrzega się pewnych standardów wobec kobiet w życiu publicznym. Ruch #metoo nie przypadkiem urodził się w Ameryce rządzonej przez Donalda Trumpa, oskarżonego przez kilkanaście kobiet o molestowanie seksualne, prezydenta którego nagrano jak mówił, że każdą może “złapać za cipkę”. Wbrew pozorom znacznie łatwiej jest stanąć naprzeciw wroga, który nie udaje, że jest przyjacielem, nie mówi “prawa kobiet są ważne, ale…”. Może się okazać, że to właśnie teraz, w momencie politycznej i medialnej dominacji konserwatywnej prawicy rodzi się w Polsce ruch feministyczny w europejskim stylu, którego do tej pory w III RP dramatycznie brakowało.
Justyna Samolińska dla WP Opinie