Joanna Mikos: Kilimandżaro, czyli ciemna strona przygody
Właściciel pobliskiego sklepu osiedlowego umieścił na drzwiach, tuż obok zakazu wprowadzana psów, dopisek: „Pies wnoszony na rękach do sklepu, pozostaje psem”. Być może ostrzeżenie o treści: „Wysoka góra pozostaje wysoką górą. Nawet wtedy, jeśli na jej szczyt wiedzie łagodne podejście” powinno się znaleźć w każdym folderze reklamującym trekking na Kilimandżaro – pisze Joanna Mikos dla WP Opinii w relacji ze swojej wyprawy na najwyższy szczyt Afryki.
Kilimandżaro, prawie sześciotysięcznik, nazywany potocznie „Kili", ma reputację łatwego do zdobycia. Tymczasem ta jedna z najsłynniejszych gór świata potrafi być niebezpieczna. Rocznie z powodu choroby wysokościowej umiera tam średnio 10 turystów. Amerykańska agencja turystyczna Ultimate Kilimanjaro twierdzi, że rzeczywista liczba zgonów może być nawet 2-3 razy większa. Ostatnią z ofiar jest 38-letni południowoafrykański kierowca rajdowy, Gugu Zulu, który zmarł w lipcu tego roku z powodu niewydolności oddechowej. Niewielu turystów wie (lub chce wiedzieć), że na Kilimandżaro co roku umiera kilku afrykańskich tragarzy - tych danych władze parku bowiem nie publikują.
Biura turystyczne z całego świata reklamują Kilimandżaro jako przygodę dla każdego. Faktycznie, zero technicznej wspinaczki, lin, uprzęży, raków, kasków. Zamiast tego łagodny trekking pod górę. Trudno więc się dziwić, że Kilimandżaro zdobyli 87-letnia Rosjanka, idący tyłem 62-latek z RPA, 57-letni Irlandczyk niosący na plecach wannę (!), dwóch facetów na rolkach czy 7-letni chłopiec z Kalifornii. Oraz, nie zapominajmy, duża grupa polskich parlamentarzystów.
„Dach Afryki” przyciąga tłumy. Średnio 50 tys. turystów rocznie. Każdy z nich marzy o zaliczeniu szczytu z tzw. „Korony Ziemi”. I każdy będzie musiał się zmierzyć z chorobą wysokościową. Nieznośne bóle i zawroty głowy, podwyższone tętno, mdłości, wymioty, biegunka – nic nadzwyczajnego na Kilimandżaro.
Foldery turystyczne z reguły nie wspominają również o spartańskich warunkach sanitarnych panujących podczas trekkingu. Znajomi byli przekonani, że nocować będą w schroniskach nie gorszych od alpejskich. To ludzie obyci w świecie, ale mogli dojść do takiego wniosku, skoro w maju tego roku Pizza Hut dostarczyła na najwyższy wierzchołek Kilimandżaro (Uhuru Peak) ciepłą pizzę z podwójnym serem. Co prawda nie na telefon, ale zawsze. Była to oczywiście akcja PR-owa, która miała przyciągnąć uwagę opinii publicznej oraz uczcić ekspansję Pizzy Hut w Tanzanii. Akcja, jak się okazuje, skuteczna.
Niestety, Kilimandżaro pokazuje swoje prawdziwe oblicze dopiero przy bezpośrednim kontakcie. Jak ujął to Tim Moore, brytyjski dziennikarz i podróżnik: „Jeśli na Kilimandżaro nie uprzykrzy ci życia wysokość, z pewnością zrobią to tamtejsze latryny”. Przekonałam się o tym na własnej skórze.
Zdradliwa Coca-Cola
Zareagowałam z entuzjazmem, gdy znajoma zadzwoniła do mnie z propozycją trekkingu na Kilimandżaro w styczniu. Nie miałam doświadczenia w wysokich górach, ale wyprawa miała być pilotowana przez znanego polskiego himalaistę. Szlak „najłatwiejszy z możliwych” – Marangu, czyli słynna Coca-Cola. Noclegi w schroniskach i bardzo atrakcyjny program wycieczki. Oprócz pięciodniowego trekkingu (trzy dni na wejście, dwa na zejście), dwudniowe safari w parkach narodowych w Tanzanii oraz wypoczynek na plażach Zanzibaru. Koszt - ok. 2,4 tys. dolarów (9,2 tys. zł) za osobę plus bilet lotniczy (ok. 5 tys. zł). Drogo, nawet jak na „przygodę życia”, ale głód wyzwań jednak zwyciężył.
W przewodniku wydanym przez Park Kilimandżaro przeczytałam, że spróbować sił na górze może każdy, kto potrafi przebiec minimum pół godziny. Oczywiście bez zadyszki. Wyjazd został zaplanowany na styczeń, gdy w Tanzanii panuje pora sucha. Miałam prawie 4 miesiące na przygotowania kondycyjne. Pobiegłam więc na siłownię. Owszem, odpuszczałam czasami treningi, ale sądziłam, że mogę sobie na to pozwolić. Wszak jestem dobrym piechurem, a pokonywanie długich szlaków w Tatrach, Sudetach czy Beskidach nigdy nie stanowiło dla mnie problemu.
Dzień pierwszy: Marangu Gate – 1800 m n.p.m.
Cztery miesiące szybo minęły i oto stoję w upale u wrót Marangu Gate, bramie do Coca-Coli, która leży nieco wyżej niż swojska Babia Góra (1725 m n.p.m.). Wszyscy jesteśmy podekscytowani po zapierającym dech w piersiach safari. Nie tylko z powodu piękna tanzańskich parków, ale i z emocji. W Serengeti byliśmy świadkami okrutnego dwugodzinnego spektaklu zaganiania i zabijania bawoła przez lwice, a następnie uczty tych wielkich kotów z udziałem gromady lwiątek. A w Tarangire potężny słoń afrykański „pogonił” naszego jeepa, zniecierpliwiony wtykaniem nosa w sprawy swojego stada.
Wszyscy wierzymy w swoje siły. Coca-Cola to przecież najbardziej uczęszczana ze wszystkich sześciu dróg prowadzących na szczyt Kilimandżaro. Jej nazwa pochodzi od puszek po coli, zalegających na poboczach, w czasach gdy colę sprzedawano jeszcze w schroniskach. Większość z nas woli jednak wierzyć, że Marangu „ochrzczono” Coca-Colą z powodu jej łatwości. W przeciwieństwie do szlaku Machame nazywanym Whiskey, który ponoć nieźle daje w kość.
Nasza grupa składa się z 14 amatorów turystyki. Wśród nich m.in. nauczycielka, adwokat, ginekolog, okulistka, policjantka, inżynier oraz biznesmen. Żadni tam sportowcy, w większości ludzie w okolicach pięćdziesiątki, ale dbający na co dzień o aktywność fizyczną (nordic walking, jazda na rowerze, chodzenie po Tatrach, golf). Niektórzy szczupli, większość z widocznym brzuszkiem. Wszyscy bez doświadczenia w wysokich górach.
Po rejestracji w księdze wejść Marangu Gate, wniesieniu stosownych opłat na rzecz Parku Narodowego Kilimandżaro oraz odebraniu paczek z suchym prowiantem, ruszamy w drogę do schroniska Mandara Hut (2700 m n.p.m.). Razem z nami orszak miejscowych przewodników, których wynajęcie jest obowiązkowe, a także ich asystentów, kucharzy, podkuchennych, kelnerów i tragarzy. Ci ostatni, z reguły bardzo młodzi i bardzo szczupli, oprócz naszych toreb niesionych na głowach, taszczą na plecach zapasy żywności, m.in.: klatki z kurczakami, pojemniki z jajkami oraz butle gazowe. Ich oficjalna dniówka to minimum 12 dolarów dziennie (ok. 47 zł). W praktyce znacznie mniej. Słyszałam nawet o stawce 3 dolary na dzień (ok. 11 zł).
Idziemy wolno, w takt dobrodusznych pohukiwań przewodników w suahili: „pole, pole” („wolno-wolno”). Powolne wejście to podstawa sukcesu na Kili. Niektórzy z nas już na początku oddają podręczne plecaki przewodnikom, aby oszczędzać siły. Ci biorą je chętnie, ponieważ oznacza to dodatkowy zarobek. Pokonanie wiodącej przez wilgotny las łagodnej trasy do Mandara Hut zajmuje nam około 5 godzin. Na 2700 m n.p.m. wysokość nie jest jeszcze wyzwaniem. Po dotarciu do obozu na każdego czeka miska ciepłej wody do mycia, gorąca herbata oraz… popcorn. Potem smaczna kolacja serwowana w stołówce: zupa, ryż, gulasz.
Na Kili w zakresie toalet obowiązuje „segregacja rasowa” - miejscowi mają swoje wychodki, a turyści swoje. Czystość schroniska daleko odbiega od standardów w polskich górach (nie wspominając już o Alpach), ale też wraz z wysokością stępia się wrażliwość na tego rodzaju niedogodności.
Zaczynają się problemy ze snem. Niektórzy wspomagają się tabletkami nasennymi. Nie widzę w tym nic złego. Dopiero później dowiaduję się, że specyfiki na sen w wysokich górach są śmiertelnie niebezpieczne - zmniejszają liczbę oddechów, a tym samym ilość wdychanego tlenu. W najgorszym wypadku – można zasnąć na zawsze.
Dzień drugi: Horombo Hut, 3700 m n.p.m.
Następnego dnia rano budzą nas porterzy. Na specjalne życzenie przygotowują zapasy na dalszą drogę, do termosów i bukłaków. Na Kilimandżaro nie można wnosić plastikowych butelek ze względu na ochronę środowiska. Zaraz po śniadaniu czeka nas wymarsz do schroniska Horombo Hut.
Tym razem będziemy wchodzili dłużej, ok. 6-7 godzin. Najpierw strome podejście przez las, potem marsz po tanzańskich łąkach, które wraz z wysokością coraz bardziej rzedną. Podziwiamy endemiczną roślinność oraz potężne drzewiaste „starce”. Pogoda dopisuje. Słońce świeci, ale wszyscy zaczynamy się czuć gorzej, mimo że od polskiego przewodnika dostajemy codziennie w dwóch podzielonych dawkach po 250 mg Diuramidu. To lek przeciw obrzękom stosowany m.in. w leczeniu jaskry, który ma przyspieszać adaptację do wysokości. Niestety, ma poważną wadę - jest moczopędny. Cześć grupy pozostaje w tyle.
Schronisko Horombo jest dwa razy większe od Mandara - 120 łóżek plus możliwość rozbicia namiotów. Przez cały sezon roi się tam od turystów - wchodzących, schodzących, aklimatyzujących się. Większość grup spędza tam dwa dni, by przyzwyczaić się do wysokości. My nie. Naiwnie cieszymy się, że nie będziemy musieli spędzać dodatkowego dnia w polowych warunkach. Gdy dziś przypominam sobie tę sytuację, aż chce mi się wykrzyknąć: „Aklimatyzacja, głupcze!”.
Na 3700 m n.p.m. wielu ma bóle głowy, pojawiają się problemy gastryczne czy kłopoty z pamięcią. Najgorsze jest ogólne zmęczenie. Nawet wyjście do łazienki wiąże się ze sporym wysiłkiem fizycznym. Wychodzić trzeba często, ponieważ na wysokości dużo się pije. Zalecana ilość płynów to 4-5 litrów dziennie, a Diuramid działa moczopędnie.
Nieoczekiwanie mój ból głowy staje się bardzo silny. Mam problemy z utrzymaniem równowagi. Lekarz z ekipy aplikuje mi jakiś środek. Pomaga. Idąc na kolację do stołówki, zwracam uwagę na stosy noszy z jednym kółkiem, które przypominają taczki. To sprzęt ewakuacyjny, którym afrykańscy porterzy transportują na dół chorych. Zły omen?
Po kolacji kolejna bezsenna noc w wieloosobowych domkach. Serce na tej wysokości bije szybko, by dostarczyć zmniejszoną porcję tlenu do organizmu. Za ścianą ktoś głośno chrapie, a rano czeka nas ciężki marsz do Kibo Hut, więc zasypiamy po – eufemistycznie mówiąc – dłuższej chwili.
Dzień trzeci: Kibo Hut 4700 m n.p.m.
Schronisko Kibo Hut leży prawie tak wysoko jak Mont Blanc (4810 m n.p.m.) Wiedzie do niego łagodna i szeroka droga. Stąd w nocy wyruszymy na najwyższy wierzchołek Kilimandżaro – Uhuru Peak (5895 m n.p.m). Maszerujemy coraz wolniej, nie tyle z rozsądku, co z osłabienia. Pocieszamy się, że tempo „pole, pole” to na Kili normalka. Krajobraz coraz bardziej przypomina kamienistą pustynię. Robi się zimno. Wyciągamy z plecaków grube polary lub kurtki.
W okolicy 4000 m n.p.m. przerwa na lunch. Zjadam wszystko, by mieć siłę na dojście do obozu: pieczonego kurczaka, banana, batonika i podsmażonego tosta z dżemem. Węglowodany przecież wspomagają aklimatyzację. Za jakieś pół godziny dopadają mnie mdłości. Winą za złe samopoczucie obarczam tłustego tosta. Jeszcze nie wiem, że choroba wysokościowa zaczyna mnie dopadać na poważnie. Po drodze mijamy kilku turystów na noszach (taczkach), transportowanych w dół. Okutani w ciepłe śpiwory, przywiązani paskami do noszy wyglądają jak mumie.
Do Kibo Hut docieramy późnym popołudniem. Ja na ostatnich nogach, choć dotychczas szłam „w szpicy” grupy. W schronisku zbudowanym z kamienia panuje przejmujący chłód. Nocujemy w 14-osobowej sali. Czuję się coraz gorzej. Nie jestem w stanie nawet patrzeć na spaghetti, które podano nam na kolację. Leżę na pryczy odwrócona do ściany. Powoli dociera do mnie smutna prawda, że w tym stanie, raczej nie dam rady wejść na Uhuru Peak.
Nasz polski przewodnik zarządza, że atak szczytowy odbędzie się w dwóch grupach. Słabsza wyjdzie ze schroniska o 22:00, mocniejsza - o północy. Tuż po odprawie dostaję nagłych torsji. Jak spod ziemi pojawia się tanzański przewodnik. „Twoje ciało się aklimatyzuje” - pociesza. Nie bardzo mu wierzę. Jest mi potwornie zimno, choć leżę w puchowym śpiworze, a na sobie mam kurtkę, dwa polary, bieliznę narciarską i grube spodnie.
Mdłości raz ustępują, raz wracają. Postanawiam jednak, że spróbuję ataku szczytowego z mocniejszą grupą. Liczę, że do północy moje ciało odpocznie na tyle, że dam radę… Niestety, nikt mi tego pomysłu nie próbuje wyperswadować.
Dzień czwarty. Cel: Uhuru Peak, 5895 m n.p.m.
O godzinie 23:30 kubek herbaty. Koleżanka, która wyruszyła na szczyt o 22:00 zdążyła już wrócić. Zrezygnowała z powodu krwotoku z nosa i wyczerpania.
Jest północ, zaczynamy podejście na szczyt. Patrzę na ciemną drogę pod górę, usianą dziesiątkami migoczących czołówek. Widok wydaje mi się dziwnie znajomy. Mam wrażenie, że jest 1 listopada… Tanzański przewodnik prosi, by kobiety szły przodem. Mężczyźni muszą się dostosować do naszego tempa. Niektórym przychodzi to z trudem. Idziemy „agrafką”, krok za krokiem, w tempie żółwia. Dla mnie to i tak za szybko. Co chwila przystaję z powodu mdłości. Walczę. Przed nami jeszcze 6 godzin drogi na szczyt i co najmniej 3 na powrót. Wszystkich czeka długa noc. Polski przewodnik stawia sprawę jasno - idąc w takim tempie, opóźniam grupę. „Jaka decyzja?” - pyta z wyraźną sugestią odpowiedzi.
Nie dość, że czuję się podle, to jeszcze mam poczucie winy, że opóźniam grupę. Kapituluję na ok. 5100 m n.p.m. Do schroniska sprowadza mnie drobny chłopak - jeden z tragarzy, którzy idą na szczyt tylko po to, by w razie potrzeby sprowadzać na dół takich jak ja nieszczęśników, pokonanych przez chorobę wysokogórską. Jest ich na Coca-Coli sporo. Przede mną dwaj tragarze prowadzą pod rękę mężczyznę, który ledwo powłóczy nogami.
Wracam do schroniska. Na razie jestem zbyt zmęczona, by przeżywać gorycz porażki. Chcę tylko zejść na dół, by poczuć się lepiej. Z niecierpliwością czekam na grupę. Pierwszy wraca biznesmen, który zakończył wspinaczkę na Stella Point - 5739 m n.p.m. Klnie siarczyście na dzień, w którym przystał na pomysł żony i wybrał się na Kilimandżaro. Potwornie zmarzł. Był za lekko ubrany, a przed wierzchołkiem temperatura spadła do -15 C. Do tego silny wiatr. Na szczyt wyruszył zaopatrzony w puszkę napoju energetycznego. Bez herbaty, czekoladowych batonów czy odżywek sportowych.
Niedługo potem wraca reszta mocniejszej grupy. Zdobyli Uhuru Peak! Wraz z nimi drobna żona biznesmena. Zamiast „dzień dobry” rzuca na przywitanie: „Nigdy więcej!”. Podobnie reagują inni. Na razie są zbyt zmęczeni, by się cieszyć. Najwyraźniej z wejściem na Kilimandżaro jest jak z porodem. Musi upłynąć trochę czasu zanim zapomni się krew, pot i łzy.
Wszystko za Kilimandżaro?
W końcu pojawiają się ci, którzy wyruszyli najwcześniej. Podobno jeden z nich - młody chłopak - miał podczas wspinaczki wczesne objawy obrzęku płuc, trudności w oddychaniu, krwioplucie. Mimo to kontynuował wędrówkę na szczyt. Ojciec podawał mu tlen, który przywiózł z Polski, a nasz przewodnik Ventolin, wziewny lek na duszność, stosowany w astmie. Wszystko za Kilimandżaro? Chłopak zdobył szczyt. Zdołał wrócić o własnych siłach i szybko doszedł do siebie.
Dużo mniej szczęścia miała pewna Amerykanka, która wspinała się drogą Machame. Dotarła do Barafu Camp, ostatniego obozu przed atakiem na Uhuru Peak, kilka godzin później niż jej grupa. Zdołała jednak przekonać przewodnika, że da radę iść dalej. I rzeczywiście dała, ale w powrotnej drodze straciła przytomność i zmarła.
*
Brudni i zmęczeni schodzimy do Horombo Hut. Po posiłku pożegnanie z obsługą i uroczyste wręczenie napiwków tanzańskiej ekipie. Minimum to 120 dolarów (460 zł) od turysty. Jesteśmy tak szczęśliwi, że nasza przygoda z Kilimandżaro już prawie się skończyła, że dajemy więcej niż przewiduje umowa. Polski przewodnik radzi, by w oficjalnych podziękowaniach wymienić kwotę, którą udało się zebrać. W ten sposób uniemożliwimy lokalnym kierownikom wyprawy oszukanie reszty ekipy. Podobno to powszechny proceder - główni przewodnicy obniżają wynagrodzenie pracownikom, tłumacząc się niskimi napiwkami. Tanzański lider wyprawy jest wściekły. Kolorowy tłum tragarzy, kelnerów i podkuchennych tańczy z radości i śpiewa nam piosenkę „Kilimandżaro. Hakuna Matata”. Rano czeka nas już tylko długie zejście do Marangu Gate.
Dopiero po powrocie do Polski przychodzi czas na refleksję, że wchodzenie na prawie 6000 m n.p.m w ciągu trzech dni to spore ryzyko. Tym bardziej, że na Kilimandżaro opieka medyczna nie stoi na najwyższym poziomie. Szybka ewakuacja helikopterem możliwa jest tylko z Coca-Coli. Na innych szlakach najpewniejszym sposobem na szybkie opuszczenie góry są własne nogi. Tanzańscy przewodnicy nie mają standardowo na wyposażeniu butli tlenowych.
Najlepszym sposobem na bezpieczne wejście jest stopniowa aklimatyzacja. W górach wysokich „bezpiecznie” to pokonywanie maksymalnie 500-600 metrów różnicy wysokości na dobę. Na Kilimandżaro, przy długości trekkingów oferowanych przez biura turystyczne – 5, 6 lub maksymalnie 7 dni – porządna aklimatyzacja jest nierealna.
Biorąc pod uwagę ogólną liczbę turystów na wszystkich sześciu szlakach wiodących na Uhuru Peak, ok. 65-70 proc. z nich osiąga swój cel. Najłatwiejsza technicznie Coca-Cola ma paradoksalnie najniższy wskaźnik sukcesu (ok. 50 proc.), bo przyciąga najwięcej nowicjuszy. Rocznie z powodu choroby wysokościowej ok. 1000 osób jest ewakuowanych z Uhuru Peak. Wśród nich znaleźli się m.in. Roman Abramowicz w 2009 r i Martina Navratilowa w 2010 r.
Pozostaje więc zdrowy rozsądek, słuchanie własnego organizmu i świadomość, że Kilimandżaro, wbrew powszechnej opinii o jego łatwości, jest niemalże sześciotysięcznikiem.
Joanna Mikos
Masyw Kilimandżaro (5985 m n.p.m), na pograniczu Tanzanii i Kenii, tworzą wierzchołki trzech wygasłych wulkanów: Uhuru Peak (5895 m n.p.m.) na wulkanie Kibo; Mawenzi (5150 m n.p.m) oraz Shira (3940 m n.p.m). Góra została po raz pierwszy zdobyta w 1889 roku przez niemieckiego geografa Hansa Meyera oraz austriackiego wspinacza Ludwiga Purtschellera. Obecnie na najwyższy szczyt Afryki prowadzi siedem szlaków: Marangu (Coca-Cola), Machame, Umbwe (oba zwane Whiskey), Lemosho, Shira, Rongai oraz Northern Circuit. Droga Mweka, najszybsza i najbardziej stroma, jest używana głównie do zejść. Marangu oraz Machame są najpopularniejsze wśród turystów. Najlepszy czas na zdobywanie Kili to styczeń i luty oraz okres od lipca do października.
Joanna Mikos – dziennikarka, specjalistka ds. marketingu. Absolwentka studiów amerykanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim oraz historii na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Przez wiele lat dyrektor ds. promocji oraz marketingu narodowego w Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Obecnie prowadzi własną firmę. Zagorzała domatorka w ciągłej podróży.