Joanna Kołaczkowska: dając ludziom humor, chcemy, żeby na serio potraktowali życie
Przy jednym skeczu mieliśmy dylemat: dawać czy nie dawać przekleństwo? Może ono jednak nie pasuje? Więc zastąpiliśmy znane słowo na "k" innym: "kurde". W tym skeczu nasz kolega gra zaczepnego opryszka i pyta: "Co jest, kurde?". Tylko że wtedy to nie brzmi tak agresywnie, jak powinno, więc musieliśmy wrócić do sprawdzonego słowa na "k" - mówi Joanna Kołaczkowska w rozmowie z ojcem Leonem Knabitem.
Publikujemy fragmenty książki "Slow life według ojca Leona" (wydawnictwo Znak), w której benedyktyn rozmawia, oprócz Joanny Kołaczkowskiej, m.in. z Cezikiem, Anną Dymną, Marcinem Prokopem czy Markiem Kamińskim.
o. Leon Knabit: Ponury człowiek, ten, który jest zawsze poważny, nie zasługuje na to, żeby go poważnie traktować. To jakiś brak, chyba się nie mylę?
Joanna Kołaczkowska: Tak, poza tym jeśli jest tak bardzo, bardzo poważnie, to powstaje jakieś napięcie... A humor je rozładowuje i zmniejsza dystans.
Poza szyderczym śmiechem.
Oczywiście.
Ale normalny, zdrowy śmiech to jest skarb. Bądźmy poważni: zacznijmy się śmiać! I tutaj się spotykają nasze rzeczywistości, twoja kabaretowa i moja klasztorna. Bo wy, aktorzy kabaretu, nie możecie się śmiać, musicie grać przed widownią bardzo na poważnie. Ale pewnie są momenty, kiedy nie wytrzymujecie i chce wam się śmiać. Tak bywa w najśmieszniejszych momentach, ale i w najpoważniejszych. Czasem najmniejsze kiwnięcie palcem powoduje taki wybuch. Także i mnichom to się zdarza, co może wprowadzić pewne zamieszanie w modlitwach.
Pewnie każdy z nas przeżywał taką sytuację na pogrzebie albo podczas niedzielnej mszy. Okoliczności absolutnie poważne, a tu wystarczy jakieś durne spojrzenie, czyjaś mina - i koniec. Wszyscy po prostu umieramy.
Nie do opanowania. Przypominam sobie taką sytuację sprzed wielu lat. Jest wojna, okupacja niemiecka. Zmarł jakiś młody człowiek. Nawet nie zginął na wojnie, zwyczajnie umarł przedwcześnie. Niemniej każdy pogrzeb był trochę „pod strachem”, bo Niemcy często wpadali na takie uroczystości i robili łapankę. Zebrali się jednak żałobnicy. Popożyczali garnitury, o które było wtedy ciężko. Na jednego z panów, który zdejmował trumnę z katafalku, spodnie okazały się jednak za ciasne. I kiedy się schylił, pękł mu szew z tyłu. Miał ładną białą koszulę i ona mu się jeszcze wywinęła przez tę dziurę, jak spadochron. I, jak to powiedziałaś, koniec. Wszyscy leżą ze śmiechu. Ktoś tam podskoczył, płaszczem go przykrył, ale sytuacji nie dało się uratować. A weźmy pod uwagę, że to pogrzeb, okupacja, wojna...
Wiem, wiem, to jest silna emocja. Nam w Hrabi zdarza się, że jeszcze z kuluarów widzimy jakąś nienaturalną powagę na widowni. Właśnie mamy wychodzić na scenę i wtedy dowiadujemy się, że jest to koncert na rzecz ludzi chorych albo jakiejś jednej konkretnej osoby, która ma na przykład nowotwór. A my ludzi, którzy przyszli, mamy rozśmieszyć, bo są tu nie tylko dlatego, że chcą pomóc, ale też po to, żeby nas obejrzeć. No, jak ich rozśmieszyć w takiej sytuacji? To jest właśnie to napięcie, o którym ojciec mówił. Nagle zaczynamy gdzieś wewnętrznie rechotać, śmiać się. To jest nerwowa sytuacja i trzeba ją rozładować. Skoro po tamtej stronie nie ma jeszcze takiej woli - bo niby skąd - to my zaczynamy. I wtedy się inaczej gra. Pierwsze, co trzeba zrobić, to opanować ten dziki śmiech, tę energię, a potem rzeczywiście zwrócić się jakoś do ludzi i jeszcze ich w to wciągnąć. Często jednak nie są na to gotowi, bo oni są sieriozni - jak to mówię.
Tak, to widać podczas transmisji w telewizji. Kamera pokazuje twarze ludzi, uwielbiam je obserwować! Jest na nich takie skupienie i często jakaś ekstaza. Wszyscy są zapatrzeni w to, co się dzieje na scenie.
Też to uwielbiam robić. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy jest dla mnie obserwowanie ludzi w kawiarni albo na rynku jakiegoś miasta. Usiąść gdzieś na krawężniku i tylko patrzeć, po prostu na ludzi, jak rozmawiają, jak idą. Oczywiście najfajniej się obserwuje, gdy jest się nierozpoznanym, po prostu niewidocznym.
W Polsce jest tylu ludzi, że nie wszyscy mnie rozpoznają. Na szczęście.
Ja najswobodniej się czuję, kiedy nie zostaję rozpoznana. A jak już się to stanie, to mam takie wrażenie: "Yyy... złapali mnie!".
Wtedy jest zupełnie inaczej. Był kiedyś w Tyńcu pewien młody aktor. Wpadł tu pomodlić się i podumać. Obskoczyła go grupa dzieci, które przyszły na religię. Najpierw ładnie poprosiły o autografy, a potem pytały: Jaką ma pan "kasę"?
Młodzież jest zawsze taka sama. Też miałam takie spotkanie z gimnazjalistami. Pierwsze pytania były takie: "Ile Pani dostaje za występ?", "Ile można na tym zarobić?". Tłumaczę ich jakoś, że przynajmniej mają odwagę o to zapytać. Mamy taki skecz, kolega z kabaretu (i jednocześnie mój szwagier) napisał. Rodzice dorosłego człowieka, który skończył studia, rozliczają go. Trzymali w kartonie wszystkie paragony: od tych za pieluchy i wózek, przez nianię, potem lekcje, po studia itd.
Za to, co w niego włożyli.
A teraz ma im to wszystko oddać. W kabarecie Hrabi graliśmy ten skecz już w 2006 roku, a niedługo później przeczytałam gdzieś informację, że jakiś człowiek rzeczywiście w ten sposób został rozliczony przez rodziców. Oczywiście nie trzymali wszystkich paragonów, ale podliczyli, ile ich mniej więcej kosztował, i narzucili, że on musi im to wszystko oddać. Kabaret stał się rzeczywistością. Jakiś kosmos! Jest w tym absurd, który lubię. Świat bez humoru jest niepełny, tak jak człowiek pozbawiony poczucia humoru. Zawsze, kiedy jest taka podniosła, poważna sytuacja i ktoś zaczyna żartować, to pojawia się taka myśl: "O matko! Człowiek!".
No tak. Naprawdę. Człowiek to ten, który się uśmiecha, który wyzwala w sobie emocje - nie boi się ich. W jakiś sposób przyjemnie było zobaczyć, jak papieżowi popłynęła łezka. Ale Jan Paweł II nigdy nie opowiadał kawałów, w przeciwieństwie na przykład do kardynała Wyszyńskiego. Tylko czasem jakieś słówko wtrącił. Kiedyś, jeszcze jako kardynał Wojtyła, usłyszał: "Witamy cię, najprzystojniejszy nasz arcypasterzu...". A on na to: "No, coś w tym jest". Mała rzecz, a jednak urocza.
Tak, najfajniejsze są takie małe, drobne wrzutki.
No i była jeszcze ta cała historia z kremówką Ojca Świętego. Wciąż jest powtarzana, mimo tylu lat.
A już nie wspomnę, jakie ma skutki. Ja "papieską kremówkę" kupuję w Warszawie...
Ale koniecznie musi być z rumem. Przecież dlatego papież niejako puścił oko do słuchaczy, bo ona zawierała rum. Do matury to z alkoholem młodzieży nie dawali, a już po maturze można było sobie ugryźć.
W Warszawie mam taką cukiernię. Chodzę do niej od samego początku. Jak tylko zaszłam w ciążę, poszłam tam i po raz pierwszy spróbowałam tej kremówki.
Może w cukierni zaszłaś w ciążę?
Niech ojciec słucha, to było tak. Były kremówki, zwykłe, a obok papieskie – wyglądały identycznie. Bierzmy pod uwagę to, że byłam w ciąży...
A cenowo?
Też była różnica. Pytam się, czym się różnią? Papieska ma alkohol. Mówię: "Poproszę więc papieską". Troszeczkę nie skojarzyłam, że jestem w ciąży.
"Mamo, chyba jestem trochę w ciąży" - jak powiedziała podobno pewna blondynka...
Zjadłam kremówkę na miejscu, w cukierni. Po powrocie do domu zaczęłam się martwić, czy ta dawka alkoholu nie zaszkodzi dziecku. Tak uporczywie o tym rozmyślałam, że zaczęłam panikować. Wydawało mi się, że nie czuję ruchów w brzuchu. Oczywiście był to tylko efekt mojej nadwrażliwości. Z nienarodzoną Hanią wszystko było dobrze. Kremówka papieska jej nie zaszkodziła.
Kiedyś prowadziłem swój program w telewizji, Ojciec Leon zaprasza, i wymyśliłem, że jeden z odcinków będzie dotyczył języka, przekleństw itd. Do udziału zaprosiłem Joannę Szczepkowską, profesora Jerzego Bralczyka, bardzo zadziorną góralkę Zofię Bigos i Liroya. Jeszcze nie bardzo wiedziałem, kto to Liroy, niepokoiłem się więc trochę, co i jak powie. Spytałem w studio, czy będzie klął. Organizatorzy powiedzieli, że na pewno. "Byle nie za bardzo" - uznałem. "I byle był szczery...". Ostatecznie w programie padły trzy czy cztery przekleństwa. Minęło kilka lat i pan Marzec (prawdziwe nazwisko Liroya - przyp. red.) został posłem, i to jednym z bardziej rozpoznawalnych i z dużym poparciem społecznym. Taka zmiana!
To jest wspaniałe, że człowiek się zmienia, rozwija. Przede wszystkim że zawsze ma na to szansę.
Kiedyś na przykład słowo "zajebisty", od "jeb...", było bardzo nieprzyzwoite. Potem jakoś się przyjęło i dziś właściwie nie jest uważane za bardzo wulgarne. Nawet parafianie do księdza mówią: "Ale ksiądz powiedział zajebiste kazanie…". Kiedyś tak usłyszał mój znajomy i odpowiedział: "No, dziękuję ci bardzo, ale trzymaj język za zębami". A wierny dalej: "Ale ja takiego zajebistego kazania jeszcze nigdy nie słyszałem! Aż się zmieniłem, aż się nawróciłem". "To znakomicie. Mówię ci, dziękuję...". "Proszę księdza, dałem tysiąc złotych na tacę". "Nie pier..." - nie wytrzymał w końcu ksiądz.
Ja uważam, że przekleństwa bywają potrzebne. To jest jakaś forma rozładowania. Kiedy kończymy występ, jesteśmy zazwyczaj totalnie zmęczeni, a przede wszystkim naładowani energią, która w nas kipi. Potem wsiadamy do samochodu i zostajemy w swoim małym gronie. To ważne, trzeba się upewnić, że nie ma słuchaczy, bo jak ktoś obcy usłyszy, to może nie zrozumieć... Jesteśmy więc w samochodzie, sami, wyczerpani - i wtedy to ja jestem często tą pierwszą, która coś tam zażartuje i "rzuci mięsem". Rzucę jednym, drugim, trzecim - a chłopaki mówią wtedy, że jestem opętana przez ducha Pana Mietka, hydraulika! Są jednak takie okresy, że nie przeklinam w ogóle przez kilka miesięcy. Na przykład teraz mam taki czas.
Często ważny jest kontekst, w którym pada słowo, choćby to na "k". "Dzisiaj będzie czterdzieści stopni ciepła", mówi ktoś. Ale może też wyrazić to inaczej: "K..., czterdzieści stopni będzie!". I wtedy to słowo nabiera innego, specyficznego znaczenia. Na pewno wiadomo, że będzie bardzo ciepło!
A poza tym to jest słowo jak każde inne. Zostało stworzone po coś, tyle tylko że trzeba je umiejętnie wykorzystywać. My jesteśmy kabaretem kulturalnym i na scenie tak zwanych wyrazów używamy bardzo rzadko. Od 2000 roku mniej więcej raz na rok pojawia się skecz, w którym przemycamy jakieś przekleństwo.
Ale wtedy to jest zaplanowane.
Oczywiście. I przemyślane. Bez niego zdanie nie znaczyłoby tego, co zamierzamy powiedzieć. Ono musi wtedy tam być.
Kawał góralski bez tego "k..." to nie jest kawał.
Przy jednym skeczu mieliśmy dylemat: dawać czy nie dawać przekleństwo? Może ono jednak nie pasuje? Więc zastąpiliśmy znane słowo na "k" innym: "kurde". W tym skeczu nasz kolega gra zaczepnego opryszka i pyta: "Co jest, kurde?". Tylko że wtedy to nie brzmi tak agresywnie, jak powinno, więc musieliśmy wrócić do sprawdzonego słowa na "k". Podobną sytuację mieliśmy w kabarecie Potem, kiedy w jednym skeczu pada: "Ty ciulu!". Okazało się, że w Krakowie to znaczy coś zupełnie innego niż w Zielonej Górze... Więc zamieniliśmy na: "Ty bucu!". Chociaż słowo "buc" też jest ciężkie. Wiadomo, o co chodzi - tak jest określany członek męski.
Papież Benedykt podobno tak witał biskupów: "Witam was, ciule!". Ale "buc" łagodniej brzmi. Żeby przekleństwo naprawdę wyrażało silne emocje, musi być w nim "r": cholera, psiakrew...
Uważam, że to tak jak z alkoholem: trzeba delikatnie, czasami, w małych ilościach, o tak, tylko-tylko, tycio... Musi być też powaga, bo zauważmy, że powaga oznacza szacunek. Coś, czego brakuje w moim zawodzie. Kabareciarzy, ludzi grających w komediach, rozśmieszających innych, często traktuje się niepoważnie. Że to takie pajace, "cyrkuśniki"...
A cyrk to jednak coś całkiem innego niż kabaret.
Ja mój zawód nazywam sztuką rozśmieszania.
Kabaret Starszych Panów to było coś. Oni nie zniżyli się nigdy do poziomu wulgaryzmów czy epatowania seksem. To byli ludzie bardzo kulturalni.
Tak, mieli bardzo delikatny humor. Taki dyskretny.
Ale fajny.
Starsi Panowie to absolutna poezja. Nie bali się podjąć żadnego tematu, ale, jak już powiedzieliśmy, bardzo delikatnie. Bo przecież i o seksie coś się czasem trafiło, i nawet o prostytutkach, na przykład w Portugalczyku Osculatim, i o zdradzie... To było piękne, poetycko podane. Uwielbiam w nich to, że mogli wziąć byle jaki temat, nawet ciężki, i robili z niego perełkę. To jest też naszym celem, żeby tak grać.
W tym trudnym dla Polski czasie Starsi Panowie dawali tyle radości, prawdy, odprężenia. To rozładowywało emocje ludzi. Nasze władze komunistyczne jakimś cudem się na to zgadzały. Ludzie żyli pod przymusem - ideologicznym, administracyjnym - ale się chociaż pośmiali. Fedorowicza wzywali do urzędu. "Fedorowicz, czy wyście nie mieli tam czegoś na myśli...?" - pytali wprost.
A ja w 1989 roku, kiedy zaczynałam grać w kabarecie, zaznałam jeszcze cenzury! W moim pierwszym kabarecie Drugi Garnitur bywało, że nas cenzurowano. To wyglądało w ten sposób, że przychodził cenzor na próbę, siadał i graliśmy przed nim cały spektakl. On sobie coś tam notował. Miał wszystkie teksty wydrukowane, a po spektaklu przybijał pieczątki i się podpisywał: na ten skecz zgoda, a na ten nie, "Tutaj musicie zmienić słowo" i takie tam... A myśmy na przykład mieli program złożony z poezji socrealistycznej i takie sytuacje były idiotyczne. Przecież te teksty były prosocjalistyczne. Kiedy mieliśmy coś wyciąć, to wprowadzało kompletny chaos. To była poezja, to były wiersze, piosenki. Jak mieliśmy wyciąć? Przerabialiśmy, ale tylko w formie jakiejś interpretacji. Swoją drogą ten spektakl był bardzo ciekawy. Tak że ja pamiętam jeszcze cenzurę, chociaż to był już jej schyłek.
Skoro krążymy wokół zagadnienia humoru, wspomnę, że Uniwersytet Śląski urządzał od czasu do czasu, nie wiem, czy regularnie, międzynarodowe sympozjum humorologiczne. I ściągali tam ludzi naprawdę rozmaitych, w tym mnie. Jak mnich, poważny i ponury, może być śmieszny i wesoły? Była pełna sala.
Joanna Kołaczkowska - polska aktorka i autorka tekstów kabaretowych.
Leon Knabit, właśc. Stefan Knabit - polski benedyktyn, w latach 2001-2002 przeor opactwa w Tyńcu,