Jarosław Mikołajewski dla WP: doktor Bartolo z Lampedusy ratuje uchodźców. Kto uratuje jego?
Doktor Pietro Bartolo z Lampedusy twierdzi, że widział najwięcej nieboszczyków spośród wszystkich lekarzy świata. Płakał wiele razy, szczególnie patrząc na zwłoki dzieci. Uratował Syryjkę uznaną za zmarłą. Prosił mnie, bym poinformował Polaków o tym, że uchodźcy wciąż umierają w morzu. W Libii prawie wszystkie kobiety czekające na możliwość ucieczki, są gwałcone. Bartolo mówi, że ktoś w końcu musi coś zrobić. Coś zmienić – mówi WP Jarosław Mikołajewski, autor „Wielkiego przypływu”, reportaży o mieszkańcach Lampedusy. Bartolo odebrał dziś w Krakowie Polską Nagrodę imienia Sergio Vieira de Mello, Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Praw Człowieka w latach 2002-2003.
WP: Adam Przegaliński: Kilka dni temu grupa 19 uchodźców z Erytrei, którzy przebywali na włoskiej wyspie Lampedusa, odleciała z Rzymu do Szwecji. To pierwszy lot w ramach operacji rozmieszczenia migrantów w krajach UE. Zdaniem szefa MSW Włoch Angelino Alfano, to „sukces solidarnej Europy i porażka tych, którzy sieją strach na naszym kontynencie”. Lampedusa jest miejscem symbolicznym: 3 października minęły dwa lata od katastrofy statku z uchodźcami – zginęło 366 osób, głównie z Erytrei. Doktor Pietro Bartolo, mieszkaniec wyspy, ratował i nadal ratuje wielu uchodźców. Jak poznał pan tego niezwykłego człowieka?
Jarosław Mikołajewski: Słyszałem o nim kilka dni przed katastrofą, ale udało mi się z nim porozmawiać dopiero w tym roku. To jest jedna z niewielu znanych osób wśród ponad 6 tys. mieszkańców tej wysepki, liczącej zaledwie 20 kilometrów kwadratowych. On mówi, że jako lekarz ambulatorium, od 1991 r. przyjął wszystkich uchodźców, którzy dotarli do brzegów Lampedusy. Podkreśla także, że widział pewnie najwięcej nieboszczyków spośród wszystkich lekarzy świata. Płakał wiele razy, szczególnie patrząc na zwłoki dzieci. Jego podejście do pracy nie jest lekarską rutyną – to dojrzałe, współczujące spojrzenie na dramat ludzki.
WP: Taki doktor Rieux z „Dżumy” Camus, książki jednego z pana ulubionych autorów?
- Tak, dzielny człowiek, który nie chce się poddać. On ma w głowie dokładną mapę tego świata uciekającego ze swojego miejsca urodzenia. Jak była rewolucja w Tunezji, przypływali Tunezyjczycy, teraz jest napływ ludzi z Afryki subsaharyjskiej i Syrii. Bartolo, badając zwłoki – kolor skóry, ubiór, insygnia religijne - potrafi rozpoznać pochodzenie etniczne człowieka, zanim zostanie pochowany na jednej z włoskich wysp. Pobiera próbki ciała w celu badania DNA (zgłaszają się rodziny poszukujące bliskich). To wszystko jest dla niego kluczem do poznawania historii i tożsamości innych ludzi. Słowo "nieboszczycy" nie jest w ustach Bartolo słowem martwym, kryją się za nim konkretni ludzie, często kobiety z dziećmi w łonie lub z noworodkami.
WP: Bartolo mówi, że prawie wszystkie kobiety oczekujące na możliwość ucieczki z Libii, są gwałcone...
- On musi podjąć decyzję, czy np. zwłoki kobiety i dziecka, złączonego z nią pępowiną, pochować razem czy nie. Opowiedział mi taką historię: w końcu złożono ciała we wspólnym grobie. Widział mnóstwo zwłok dzieci. Nie wystarczy otworzyć czarny worek, opisać ciało, przecież trzeba je dotknąć, zbadać. To są straszne rzeczy. Pewnego razu, gdy ciało Syryjki, znalezione na statku, wkładano do worka na zwłoki, Bartolo dotknął przegubu jej dłoni i wyczuł puls. Na pogotowiu, po półgodzinnej reanimacji, serce kobiety zaczęło normalnie pracować. Jej płuca pełne były wody i nafty. Trafiła w końcu do Szwecji, na imię ma Kebrath. Dla doktora piękne było to, że mógł uratować człowieka - tak mi powiedział. Ale w snach Bartolo głównie pojawiają się trupy. Ja widziałem w nim człowieka doprowadzonego do granic możliwości, człowieka, który – mimo swej odwagi – potrzebuje pomocy psychologicznej. Powiedział mi, że jestem pierwszą osobą, która go o to pyta. Pomoc otrzymują marynarze, policjanci, wojskowi, a on – nie.
WP: Czy Bartolo, jeżdżący nawet w nocy na pomost, by zbadać uchodźców, traktuje swoją pracę jako misję?
- Tak. Praca zawodowa rzuciła go na ten skrawek lądu na Morzu Śródziemnym, lecz nic nie robi przypadkiem. Zgodził się na spotkanie ze mną pod warunkiem, że przekażę jego świadectwo Polakom. Obawia się, że „umrze pięćset tysięcy ludzi i świat się nie ruszy. Rozwiązanie problemu będzie wtedy, gdy ludzie przestaną wypływać w morze”. Sugeruje, żebyśmy sami przywozili tych, którzy tego potrzebują, walcząc w ten sposób z przemytem ludzi. „Trzeba uchronić uchodźców od piekła, które czeka ich na morzu” – podkreśla.
WP: Większość Polaków może zignorować apel tego Lampedusańczyka. Sondaże pokazują, że nie chcemy przyjmować uchodźców.
- Oczywiście, stoimy na rozdrożu. Nie wiadomo, czy mamy do czynienia ze znieczulicą czy brakiem wyobraźni. Może też chodzić o brak opowieści - swoją książką starałem się wypełnić tę lukę. W polskiej debacie niepokoi mnie również podział na uchodźców i imigrantów ekonomicznych, jakby tym drugim - ludziom żyjącym na skraju nędzy, bez perspektyw, np. z Afryki - nie przysługiwało prawo do lepszego życia, godnej pracy i zarobku.
WP: Czemu w książce nie ma historii uchodźców?
- W tym roku nie widziałem uchodźców, poza dwoma osobami pochodzenia afrykańskiego, doskonale wtopionymi w lokalną społeczność. Natomiast uchodźcy są tam nadal, w ośrodku przesiedleńczym.
WP: Mieszkańcy generalnie nie chcą o nich mówić. Nie podoba im się, że światu wyspa kojarzy się z trupami i falą uchodźców, bo – tak jak wcześniej żyli z rybołówstwa – tak teraz żyją z turystyki.
- Jest coś w rodzaju zmowy milczenia. Wszyscy wiedzą, że uchodźcy tam są, ale wolą o nich nie wspominać. Gdy wczoraj w Warszawie wspomniałem znajomemu Włochowi, że latem byłem na Lampedusie, zdziwił się i powiedział: „Jak to, wśród tych wszystkich trupów?!”. Już we wrześniu 2013 r., gdy na plaży widziałem tłumy uchodźców, mieszkańcy Lampedusy z irytacją traktowali moją obecność. Pomyślałem sobie, że oni żyją w czymś w rodzaju „szoku pourazowego” i muszą się jeszcze oswoić z tą sytuacją. Ich rzeczywistość jest inna niż to, co my widzimy, skupieni na problemach obcych przybyszów. Jeśli nie chcą o czymś mówić, to też o czymś świadczy.
Gdybym nie zapytał o uchodźców kobiety, która na co dzień opiekuje się chorymi żółwiami, to by mi w ogóle o nich nie opowiedziała. Na początku myślałem, że ze strony mieszkańców wyspy to element wykluczenia, ale zrozumiałem, że to jednak dojrzałość. Ta kobieta ma swoje życie i swoje problemy, a uchodźcy nie są niczym wyjątkowym, raczej naturalną częścią ich krajobrazu.
Jeden z moich rozmówców, były burmistrz Lampedusy, którego nazywam „profesorem” lub „księciem”, zapytany o obecność na wyspie Tunezyjczyków w 2011 r., bagatelizuje ten epizod, mimo że doszło wtedy do napięć. W ośrodku – niezbyt dobrze pilnowanym - przeznaczonym dla 250 osób było kilkanaście tysięcy ludzi, z czego osiem tysięcy Tunezyjczyków. Uchodźcy przepychali się z policją, podpalili stację benzynową obok portu. Oni chcieli uciec z wyspy, dołączyć do swoich rodzin, które już dawno były np. w Niemczech, ale uniemożliwiano im to ze względu na konwencję dublińską, która nakazuje uchodźcom pozostanie w kraju pierwszego pobytu.
Skąd taka obojętna reakcja profesora na zajścia w 2011 r.? Dla niego obecność uchodźców jest naturalna, a Morze Śródziemne jest miejscem wymiany międzykulturowej – dziś uciekają ludzie z Libii, jutro mogą wypłynąć Lampedusańczycy. To myślenie poznałem lepiej w tym roku: jak można nie przyjmować ludzi potrzebujących pomocy na „naszym wspólnym morzu”.
WP: Czy bohaterowie pana reportażu są reprezentatywni dla społeczności Lampedusy?
- Niekoniecznie. To elita, która świadomie mierzy się z problemem uchodźców. Podczas spacerów na Lampedusie widywałem głównie chłopców na motocyklach, których niewiele to wszystko obchodzi albo pracowników agencji turystycznych, którzy wolą inne tematy. Nic w tym dziwnego, przecież tam można m.in. zobaczyć delfiny na wolności, nurkować, łowić ryby, opłynąć wyspę dookoła.
WP: Na wyspie jest Plaża Królików, uznana za najpiękniejszą plażę świata. Rzeczywiście jest tak zachwycająca?
- Jest przepiękna. Ale jak pan będzie na niej, proszę się nie odwracać plecami do morza, bo wnętrze plaży to tak jakby druga, starta strona medalu. Na wyspie niewiele jest do zwiedzania, na południu jest miasteczko, pozbawione właściwie zabytków, reszta lądu to radary, anteny, skały. Drzewa zostały wycięte dawno temu.
WP: W ekskluzywnej części wyspy Berlusconi ma swoją posiadłość.
- Tak, w okolicach Cala Creta i Cala Francese, Zatoki Francuskiej, są ekskluzywne wille, m.in. ta należąca do Berlusconiego. W 2011 r. obiecywał on rozwiązanie problemu uchodźców (miał rozmawiać z rządem tunezyjskim o uszczelnieniu granic) i budowę pola golfowego. Pola nie zbudował, problemu nie rozwiązał. Ale zaistniał w mediach, jak po trzęsieniu ziemi w Aquili, gdy kilku rodzinom obiecał, że pozwoli im zamieszkać w swoim pałacu.
WP: Rozmawiał pan z lokalnym aktywistą, artystą Giacomo Sferlazzo. Ma on około 35 lat, jest szefem stowarzyszenia Askavusa, które stara się rozpowszechniać wiedzę o uchodźcach, ratować pamiątki po tych ludziach. Sferlazzo rzeczywiście jest zainteresowany ich sprawami czy to taki radykalny pięknoduch, szafujący frazesami?
- Jemu naprawdę zależy na uchodźcach, po katastrofie 3 października przesłał mi wzruszający mail, świadczący o jego zaangażowaniu. Mówi, że Europa eksploatuje Afrykę, dlatego musi jej pomóc. Oskarża Europejczyków o hipokryzję, twierdząc, że zamiast ratować ludzi, chcemy ratować nasze sumienia. Wskazuje np., że zachodnie dżinsy uchodźców świadczą o jakimś rodzaju europejskiego kolonializmu.
Wbrew lokalnej tradycji, łodzie uchodźców są niszczone (chodzi o to, by łodzie nie wróciły do przemytników ludzi), a Sferlazzo próbuje je ocalić, razem z innymi porzuconymi przez uchodźców rzeczami. Wyławia edycje Koranu, charakterystyczne arabskie buty, chce stworzyć coś w rodzaju muzeum. Ja to rozumiem, ponieważ znam ten ludowy, nieoficjalny nurt włoskiej kultury, typowy dla Benigniego, Passoliniego i Dario Fo. Przypomina mi się też Michelangelo Pistoletto i jego „sztuka uboga”. Tego rodzaju sztuka zaangażowana wydaje mi się autentyczna.
WP: Jakie nastroje wobec uchodźców dominują we Włoszech?
- Włochy są podzielone na trzy części: Rzym – tu zdarzają się protesty przeciwko umieszczaniu uchodźców w różnych ośrodkach, południe kraju – współczujące uchodźcom (ponieważ ma doświadczenie emigracji i ubóstwa) i północ, która jest im niechętna. Stamtąd pochodzi Liga Północna. Jeden z polityków tej partii mówił, że chciałby „usłyszeć ryk armat strzelających w łodzie uchodźców”. W Padwie powstał mur oddzielający mieszkańców od osiedla imigrantów z Afryki. W Veneto też dochodziło do protestów antyimigracyjnych.
WP: Jedna trzecia uchodźców nie chce się rejestrować we Włoszech, uciekają do bogatszych krajów. Jeden z pana rozmówców mówi: „jesteśmy dobrzy w ratowaniu uchodźców, lecz integrowanie nam nie wychodzi”. Z drugiej strony przed obozem uchodźców w Cala Mineo koczują włoscy taksówkarze, którzy za trzy-cztery tysiące euro oferują przejazd do innego kraju.
- Myślę, że są udane próby integracji. Widziałem w Katanii grupy artystów zaangażowane w kulturalną integrację. Są organizacje przykościelne, które pomagają uchodźcom. W Rzymie też można spotkać ludzi zaangażowanych w taką pomoc. Ale faktem jest, że z doniesień prasowych wyłania się niełatwy proces integracji, zdarzają się akty agresji skierowane przeciwko ludziom o innym kolorze skóry. Jeśli chodzi o Cala Mineo, na Sycylii, wykorzystywanie uchodźców nie jest dużym problemem, bo oni docierają do Europy spłukani, nie mają jak zapłacić tym taksówkarzom. Inna sprawa, że przymyka się oko na ich ucieczki z obozu, podobnie jest na Lampedusie.
WP: Na pierwszą pontyfikalną wizytę papież Franciszek wybrał właśnie Lampedusę.
- Jeden z moich rozmówców, katolik, sceptycznie odnosi się do efektu, jaki ta wizyta wywołała. Na pewno papież chciał wzmocnić tych ludzi wiarą.
WP: Watykan powinien więcej zrobić dla uchodźców?
- Papież przyjął dwie rodziny w parafiach watykańskich. Istnieje natomiast inny problem: mówi się, to nie są potwierdzone dane, że bardzo wiele nieruchomości w Rzymie należy do Watykanu. Powstaje pytanie, czy uchodźcy nie mogliby znaleźć schronienia w budynkach należących do Kościoła. One częściowo stoją puste, widziałem na własne oczy. Czemu nie dysponuje się bogactwem Watykanu, odłożonym w sejfach, muzeach?
Z drugiej strony papież próbuje coś robić. Mianował jałmużnikiem polskiego arcybiskupa Konrada Krajewskiego, on codziennie chodzi do biednych, rozdaje im różne rzeczy, uchodźcom wręcza karty telefoniczne, dzięki którym mogą zadzwonić do swoich rodzin. Papież próbuje organizować ludzi, dawać przykład. Oczywiście, jest pytanie, czy to wystarczy, czy nie powinien pewnych rzeczy narzucać administracyjnie. Ja się trochę niecierpliwię w pewnych kwestiach (np. w sprawie ks. Lemańskiego), choć nie chcę nic sugerować, nie jestem członkiem Kościoła. W Watykanie jest grupa hierarchów, która sprzeciwia się papieżowi, są wierni, którzy odchodzą, choć w samych Włoszech spadek liczby wiernych jest niewielki. Była afera VatiLeaks, szeroko komentowana we włoskich mediach, która nadszarpnęła wizerunkiem Watykanu: wynoszenie dokumentów, niejasności związane z finansami. Ta gorąca dyskusja w Kościele, także w sprawie uchodźców, będzie trwać.
WP: Duch Ryszarda Kapuścińskiego unosi się nad pana, chwilami poetycką, książką. Co on by powiedział patrząc na kryzys uchodźczy i kryzys w UE?
- Nie mam wątpliwości, co by powiedział. On był radykalnym zwolennikiem dialogu. Zdążył napisać, że XXI wiek będzie wiekiem spotkania z Innym, mediacji kulturowej. Myślę, że podpisałby się pod słowami proboszcza Lampedusy: „spotkanie z Innym to wielka szansa, a rasizm jest grzechem”. O tym z pewnością powinni pamiętać i Polacy, i Włosi, narody emigrantów.
Adam Przegaliński, Wirtualna Polska
Zbiór reportaży "Wielki przypływ" ukazał się w wydawnictwie "Dowody na Istnienie". Jarosław Mikołajewski jest publicystą "Gazety Wyborczej", poetą, pisarzem i tłumaczem z języka włoskiego. W latach 1983-98 był wykładowcą w Katedrze Italianistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2006-2012 pełnił funkcję dyrektora Instytutu Polskiego w Rzymie. Jedna z książek autora, zbiór esejów "Rzymska komedia", otrzymała Nagrodę Literacką m. st. Warszawy oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike 2012.