Kilka tygodni temu w pięknym Mediolanie spotkali się radykałowie i populiści. Ze sceny płynęły dźwięki arii Pucciniego oraz wściekłe ataki na Brukselę. To była uwertura bitwy o kształt Europy i Unii Europejskiej. Ta bitwa trwa tu i teraz.
Tysiące ludzi, nie oglądając się na deszczową pogodę, słuchały, jak supergwiazdor tamtejszej polityki, wicepremier Włoch Matteo Salvini, wyjaśnia: "Tu na tym placu nie ma ekstremistów, rasistów czy faszystów. Tu nie ma ultraprawicy, ale jest polityka zdrowego rozsądku".
Przez Unię Europejską przeszła eurosceptyczna fala. Partie populistyczne zwyciężyły we Francji, Włoszech czy Wielkiej Brytanii. W pewnym sensie nikt nie połączył państw Unii jak właśnie eurosceptycy.
W ostatnich wyborach frekwencja była oszałamiająca nie tylko w Polsce. Z drzemki obudziły się obie strony sporu. Jedni pragną "Europy ojczyzn", drudzy "renesansu Unii Europejskiej". "Europa Orbana" staje przeciwko "Europie Macrona". Co kryje się za każdą z nich?
PRECZ Z JEDNOŚCIĄ
Niechęć do jednoczenia Europy jest znakomicie ugruntowaną… europejską tradycją. Przeciwnicy integracji mogą czerpać pełnymi garściami z ogromnych zasobów eurosceptycyzmu z ubiegłych wieków.
Projekty jednoczenia państw w imię pokoju pojawiały się już w XIX wieku. Występowali przeciwko nim nie tylko, jak można domniemywać, zwolennicy konserwatywnej prawicy. Otóż przeciwko pokojowemu jednoczeniu europejskich krajów wypowiadał się ostro nie kto inny, jak Karol Marks.
Naczelnemu ideologowi socjalizmu nie odpowiadało usypianie idyllami pacyfizmu robotników, którzy powinny myśleć w kategoriach walki klas i rewolucji. Ramię w ramię z niemieckim filozofem sprzeciwiali się ideom zjednoczenia i "wiecznego pokoju" wszelkiej maści militaryści i teoretycy skutecznej wojny, od których plenił się "piękny wiek". I nic dziwnego – dlaczegóż mieliby wspierać ideę, która w dłuższej perspektywie odebrałaby im chleb?
MODLITWA O WOJNĘ
Ówczesne polskie elity żywiły zresztą podobną niechęć do europejskiego pacyfizmu. Ich logika była prosta: „wieczny pokój” może pozwoliłby jednostkom na życie w pokoju, ale oddalałby możliwość wskrzeszenia Rzeczypospolitej. Podtrzymywano zatem kult powstań narodowych. Nasz wieszcz, Adam Mickiewicz, modlił się do Boga: "O wojnę powszechną za wolność ludów – prosimy Cię, Panie".
Rzeź I wojny światowa przyniosła tyleż szok rozmiarami masowego mordowania się ludzi na frontach, ile chęć militarnego rewanżu. Przez całe dwudziestolecie bój o rząd dusz toczyli zwolennicy Ligi Narodów i wizji pokojowego współżycia narodów na Starym Kontynencie i ich zajadli przeciwnicy spod szyldu lewicy i prawicy. Przed 1939 rokiem wśród tych pierwszych - wizjonerów zjednoczenia kontynentu - zasłynął Aristide Briand.
Ówczesny premier Francji uważał, że pomiędzy krajami europejskimi powinna istnieć więź federacyjna. Narody Starego Kontynentu, jak stwierdził: "powinny mieć możliwość nawiązania kontaktu, dyskutowania o swych interesach, podejmowania wspólnych rozstrzygnięć, co pozwoliłoby im w konkretnej sytuacji stawić czoło poważnym problemom, gdyby takie zaistniały".
Te słowa, bez zmiany choćby przecinka, mogłyby dziś popłynąć z Brukseli. I oczywiście w latach 30. XX wieku na Brianda spadły wściekłe ataki tak z lewej (przede wszystkim komuniści), jak i prawej strony (faszyści włoscy i niemieccy).
ZBYT POSPIESZNE WNIOSKI?
W 2019 roku po wyborach do Parlamentu Europejskiego usiłujemy pośpiesznie wyciągać wnioski z rosnącej fali populizmu. Co na przyszłość wynika z tego, że eurosceptycy tak wzrośli w siłę?
Po pierwsze, mamy do czynienia z ugruntowaniem nowej linii podziału politycznego. Eurosceptyczne populistyczne partie nie znikną z horyzontu za jedną kadencję. Nowa główna oś podziału w Europie przebiegać będzie pomiędzy zwolennikami pogłębiania Unii w stronę federacji a zwolennikami Europy ojczyzn. W tej chwili ci ostatni wyraźnie zyskują na znaczeniu. I to się nie zmieni. Mało tego, można – i trzeba – zacząć zastanawiać się nad tym, czy ów podział – na zwolenników "więcej Europy" i "mniej Europy" - nie wchodzi w zbyt dobrze znane nam z przeszłości koleiny. Wówczas mielibyśmy do czynienia nie tyle z ugruntowaniem nowego podziału politycznego, ile z powrotem do starych, europejskich podziałów.
Po drugie, nastąpiło unieważnienie starej linii wspomnianego politycznego podziału: na lewicę i prawicę. W krajach starej Unii tradycyjne partie polityczne ulegają postępującemu rozpadowi. To ważne, gdyż te partie właśnie fundowały porządek polityczny UE. Jednoczenie kontynentu jest wpisane w ich dorobek. W tej chwili eurosceptycy "porwali" lwią część socjalnej agendy lewicy. Występują w imieniu tych, którzy mieli stracić na globalizacji i europeizacji. Jako postulat wysuwają zatem przywracanie granic. To także nostalgiczny powrót do tego, co już było. Bez względu na cenę. Najlepszym przykładem jest oczywiście sukces zwolenników Brexitu, którzy mają w nosie ekonomiczne konsekwencje opuszczenia Unii.
Po trzecie, unieważnienie podziału na lewicę i prawicę rodzi pytanie, kto ma szansę zająć miejsce tradycyjnych partii politycznych głównego nurtu. Tu sytuacja cały czas jest nieustabilizowana. W ciągu kilku miesięcy czy nawet tygodni można powołać ruch polityczny, który z wyrazistym liderem odnosi sukces w wyborach (np. "Brexit Party" w Wielkiej Brytanii). Populistyczna fala sprzeciwu wobec Brukseli przynosi sukces zarówno jawnym nacjonalistom, jak i ugrupowaniom eklektycznym, o trudnej do sprecyzowania dacie przydatności do spożycia (jak Ruch Pięciu Gwiazd, Kukiz'15 itp.). "Mniej Europy" - jak dawniej – słychać przecież z prawa i z lewa. Nagły sukces partii ekologicznych we Francji czy Niemczech (Zieloni) świadczy o tym, kto dziś aspiruje do zajęcia miejsca po starych socjaldemokracjach.
STARCIE
I o to właśnie toczy się polityczna bitwa. O to, kto na dłużej zajmie miejsce na osi dzisiejszego sporu – i jakie to będzie miejsce. Nie jest tajemnicą, iż z polskiego punktu widzenia to, że eurosceptycy nie zwyciężyli, jest dobre. Wszystko jedno, którą partię popieramy nad Wisłą, narodowe egoizmy rozsadzające Unię od środka nie mogą przynieść nam nic dobrego.
A przecież znów słychać hasła "powrotu do małej Unii" - i, co najbardziej niepokojące, padają one ze strony niedawnych zwolenników rozszerzenia Unii o kraje takie, jak Polska. Polityczna bitwa o Europę trwa od 200 lat - i jest jak najdalsza od zakończenia.
"Historia uczy, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła" - pesymistycznie stwierdzał Hegel. A jednak podsuwa nam pewne wskazówki na przyszłość. Na ich podstawie możemy zastanawiać się, kto w obecnej politycznej bitwie o Europę ma szanse zwyciężyć. Po pierwsze, wydaje się, że z przeszłości przede wszystkim wynika dla nas jedno: uważnie obserwujmy nasze własne polityczne zachowania mające swoje korzenie w zakorzenionych w nas nawykach działania – tych nawykach, które w oczywisty sposób prowadziły już nieraz do politycznej katastrofy.
Jeśli będziemy potrafili określić i zdefiniować te nawyki, będziemy ich świadomi – będziemy w stanie zrozumieć, dlaczego okazały się kluczem do przegranej, do groźnego wychylenia wahadła historii o wiele za daleko na lewo lub na prawo. Dzięki temu będziemy mogli podchodzić do dnia dzisiejszeg oz nieco większym dystansem. I próbować zbudować Unię, która jednak uczy się na własnych błędach.
Drugi wniosek z przeszłości musimy przyłożyć do polskiej obecności w zglobalizowanym świecie. To świat, w którym tożsamość narodowa jest istotna, nie może jednak przeważyć nad świadomością tego, że jako naród i społeczeństwo jesteśmy częścią o wiele większej – globalnej właśnie - całości. A ta świadomość bycia tylko jednym z wielu naczyń połączonych powinna nas prowadzić do zrozumienia konieczności zapewnienia naszemu krajowi – w ramach UE - bezpieczeństwa w globalnym układzie sił. Tym bardziej, że po doświadczeniu zaborów nie obawiałbym się, iż nasza tożsamość tak łatwo zniknie.
Dr Jarosław Kuisz. "Kultura Liberalna", Uniwersytet Warszawski. Fellow w Wissenschaftskolleg zu Berlin.