Jeszcze po wojnie stosowaliśmy elektrowstrząsy, śpiączki insulinowe, a nawet lobotomię. To było przerażające, brutalne. Mam to szczęście, że za mojego życia szpitale psychiatryczne przestały przypominać gigantyczne izolatory – mówi Edward Krzemiński, lekarz psychiatra, były dyrektor szpitala w Tworkach.
Krystyna Romanowska: Jak się leczyło ludzi psychicznie chorych w latach 50-tych, kiedy zaczynał pan pracę jako lekarz? Co się działo za zamkniętymi drzwiami? O czym społeczeństwo nie widziało?
Edward Krzemiński: Warunki w ocalałych po wojnie szpitalach były bardziej niż spartańskie – były po prostu koszmarne. Chorych było wielu, nie tylko z powodu traum wojennych. Przede wszystkim cierpieli z powodu zaburzeń psychicznych w zaawansowanych stadiach kiły i innych chorób wenerycznych. W tej powojennej rzeczywistości musieliśmy sięgać po te same metody, które stosowano przed wojną. Na przykład elektrowstrząsy.
Elektrowstrząsy?!
- Tak, stosowaliśmy tę przerażająco prymitywną metodę. Zdarzało się, że w trakcie ludziom pękały kości, zęby. Zdarzały się nawet przypadki śmiertelne. Drugą dość brutalną metodą było wywoływanie śpiączek insulinowych. Tego typu objawy występują u cukrzyków – to groźne i niebezpieczne powikłanie tej choroby. My, lekarze-psychiatrzy, celowo i świadomie wprowadzaliśmy człowieka w śpiączkę insulinową, żeby w ten sposób uzyskać poprawę w zaburzeniach psychicznych, głównie w psychozach.
O dziwo, było to nawet skuteczne. Ale dla mnie to była metoda niezwykle traumatyczna. Bardzo się bałem, że za którymś razem nie wyprowadzę pacjenta z tej śpiączki. A nie byłem internistą. Pamiętam, że w sali, w której się to robiło, pachniało acetonem, bo organizm chorego w czasie takiej śpiączki wytwarzał ten związek chemiczny.
W jaki sposób te metody działały?
Mechanizm w przypadku stosowania elektrowstrząsów czy insuliny polegał po prostu na resetowaniu mózgu – tak jak dzisiaj robi się z komputerem. Wyciągamy wtyczkę z gniazdka i podłączamy ponownie, wierząc, że ustawienia poukładają się poprawnie. Była jeszcze metoda, która może budzić dzisiaj grozę – mianowicie wszczepialiśmy ludziom malarię. Wywoływaliśmy "trzeciaczkę" lub "czwartaczkę", czyli prowokowaliśmy napady wysokiej gorączki trwające trzy - cztery dni. Głównie w przypadku zaburzeń psychicznych późnej kiły, które były związane z wielkościowymi urojeniami.
Lobotomia również była stosowana?
Tak, ale bardzo szybko wycofaliśmy się z tej metody - znanej z filmu "Lot nad kukułczym gniazdem". Stosowaliśmy też, ogólnie mówiąc, środki uspokajające.
Jakie wtedy to były środki?
Luminal i pochodne – różnego rodzaju, np. chlorohydraz – taki lek jeszcze przed wojny. Bóg wie, co tam jeszcze było. Psychiatria była wtedy nie tylko dziedziną medycyny, była instytucją, i praktyką. Izolacyjno-więzienno-zabezpieczającą. Chroniliśmy społeczeństwo przed chorymi, którzy byli albo niebezpieczni, albo wywoływali niepokój wśród ludzi zdrowych. Należało ich przede wszystkim, zgodnie z poprzednią doktryną czy filozofią, izolować i - broń Boże - nie wypuszczać. Mieliśmy być strażnikami – tego od nas oczekiwało społeczeństwo. Ludzie chcieli mieć święty spokój. Chcieli wiedzieć, że "wariaci" siedzą zamknięci za grubymi murami pod strażą brutalnych i silnych sanitariuszy. Mury, kraty w oknach, żadnych sztućców. Zgodnie z obowiązującą wówczas filozofią chory psychicznie był siedliskiem zła, szatana i czegoś niebezpiecznego, groźnego. Wprawdzie Rosjanie uważali psychicznie chorych za świętych (a my byliśmy mocno pod wpływem psychiatrii rosyjskiej), jednak oni także uważali, że trzeba ich trzymać z daleka od zdrowych.
Miał pan wtedy świadomość, że coś jest nie tak?
Ten system dosyć szybko zaczął się chwiać wraz z pojawieniem się pierwszego prawdziwego leku antypsychotycznego: słynnego francuskiego largactilu. To była druga połowa lat 50tych. Prawdziwa rewolucja. Szpital psychiatryczny stał się inny: spokojny, "normalny".
W jaki sposób "normalny"?
Wróciły normalne łóżka, firanki, zasłony, stoły, naczynia, sztućce. Lek, oprócz tego, że pomagał na psychozę, miał koszmarne objawy uboczne: pacjenci mieli problemy z sercem, wątrobą. Ale my mieliśmy czym te efekty uboczne leczyć! Potem pojawiły się leki na psychozy schizofreniczne, paranoidalne i depresje. Dawki leków były ogromne, ale szpital stał się już szpitalem – a nie więzieniem.
Pamięta pan pierwszego pacjenta, na którym pan dostrzegł, że to działa?
Tak, miałem szczęście, że pracowałem w szpitalu, do którego ten lek importowano. Był to cud!
Oczywiście, nadal stosowaliśmy jeszcze śpiączki insulinowe, ale coraz rzadziej. Potem ruszył taki farmakologiczny postęp, że nie było roku, żeby nie pojawiło się coś nowego. My, psychiatrzy, zaczęliśmy mieć poczucie, że jesteśmy lekarzami. Pojawiła się grupa leków przeciwlękowych, a wraz z nimi – problem uzależnienia od nich. Potem – leki kognitywno-behawioralne, czyli wpływające na procesy poznawcze.
I w końcu prozac.
Tak. Po raz pierwszy okazało się, że możemy selektywnie i celowo wpływać na określony neuroprzekaźnik. To już była niewiarygodna precyzja. Nie działanie typu "zobaczymy, co z tego będzie", tylko właściwie obserwacja pod mikroskopem elektronowym, w jaki sposób dany lek stymuluje neuroprzekaźniki. Od tego momentu mamy jakościowo zupełnie inną podaż leków antydepresyjnych.
Lata 70. Zostaje pan dyrektorem szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Właśnie się kończy rewolucja dzieci-kwiatów 1968 roku, która krytykowała przestarzały sposób leczenia pacjentów chorych psychicznie.
Tak, umocnił się ruch antypsychiatrii. Uważano, że psychiatria jak więzienie, wojsko są narzędziami ucisku państwowego (w niektórych krajach w tym czasie zamykano szpitale psychiatryczne). Ruchom społecznym towarzyszył wręcz pogląd, że to chorzy psychicznie są zdrowi, a reszta społeczeństwa – to wariaci.
I co?
Wtedy wciąż nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w naszym zachowaniu, w naszych postawach jest ciągle wiele strażniczo-więziennych elementów: białych fartuchów, wielkich kluczy na pasku, demonstrowania siły wobec pacjentów. Rewolucja kontrkulturowa dobrze zrobiła całemu środowisku psychiatrycznemu, bo okazało się, że nie można człowieka widzieć wyłącznie w kategoriach biologiczno-chemicznych, bo człowiek jest istotą biologiczno-psychologiczno-kulturowo-społeczną. Dopiero w ten sposób można człowieka komplementarnie opisać. Moim osobistym sukcesem był wtedy fakt, że w takim mieście jak Ostrołęka, w szpitalu ogólnym, powstał oddział psychiatryczny. W tamtej okolicy to była naprawdę rewolucja. Najbardziej protestowali wtedy lekarze.
Lekarze?
No bo przecież "nie będą wariaci między naszymi chorymi biegali". Więc powstała wtedy pierwsza w Polsce poradnia zdrowia psychicznego poza szpitalem - w Pruszkowie.
Uważam, że mam szczęście: zaczynałem od tych cholernych elektrowstrząsów, których się bałem, i śpiączek insulinowych – a dzisiaj jestem w sytuacji, w której psychiatria przestała przypominać gigantyczne izolatki poza miastem.
Ale nadal leczy się ludzi elektrowstrząsami.
To prawda. Ale robi się to bardzo wybiórczo, w ściśle określonych sytuacjach: ciężkich lekoopornych depresjach, katatoniach przypominających formę stuporu – wtedy jest to metoda ratowania człowiekowi życia. Oczywiście, zabieg ten wygląda zupełnie inaczej, niż przed laty. Anestezjolog usypia pacjenta, wstrzykuje mu kurarę, powodującą zwiotczenie mięśni. Jednocześnie pacjent jest intubowany, żeby mógł oddychać. Zabieg jest precyzyjny, wykonywany przez komputer, który uwzględnia nawet grubość kości danego człowieka. Chory nawet nie wie, że miał zabieg. Jedyne powikłanie to wciąż występujące zaburzenia pamięci.
Jako dyrektor szpitala w Tworkach podczas stanu wojennego miał pan do czynienia z działaczami opozycji, którzy się tam chronili bądź ich tam zamykano?
Szpital psychiatryczny to zawsze była dobra kryjówka. Józef Piłsudski chronił się przed carską ochraną w szpitalu im. św. Mikołaja Cudotwórcy w Petersburgu. W czasie wojny ludzie też szukali schronienia w szpitalach psychiatrycznych. Kiedy matka Zbigniewa Bujaka leżała u nas na neurologii, byliśmy otoczeni sporą liczbą funkcjonariuszy SB. Mieli nadzieję, że Bujak – słynny działacz opozycji - przyjdzie ją odwiedzić . Niezależnie od tego, czy jest okupacja taka czy inna, czy stan wojenny - od psychiatrów oczekuje się czegoś szczególnego.
Ochrony, opieki. Podobnie jak od Kościoła?
Tak. Z tym, że nam jest trochę łatwiej. Bywa, że trudno udowodnić rentgenem, że ktoś ma dane zaburzenie czy nie ma. Pozwalało to czasami roztoczyć nad takim politycznym "pacjentem" parasol ochronny.
Roztaczał pan?
Pewnie tak - nawet o tym nie wiedząc. Jeżeli przyszedł ktoś potrzebujący, nie rozpytywałem zanadto, czy jest z opozycji, czy nie jest. Pomagałem m.in. Jackowi Kuroniowi. Byłem dumny, że mogę pomóc człowiekowi, o którym nie można było powiedzieć, że jest słaby, wątły i kruchy, ale i on także czasami nie wytrzymywał.
W czasach minionego ustroju były naciski ze strony władz, żebyśmy my, jako środowisko psychiatryczne, zaprzeczali temu, że w Związku Radzieckim zamyka się w szpitalach psychiatrycznych opozycjonistów i w ten sposób ich kompromituje. Mieliśmy wydawać jakieś uchwały na ten temat. Nigdy jednak się tak nie stało - obroniliśmy się. Sugerowano nam też, że powinniśmy ochraniać psychiatrię radziecką przed zarzutem ze strony Zachodu, jakoby była ona narzędziem wymierzonym w opozycjonistów. Ja uważam, że była takim narzędziem.
Zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym to najłatwiejsza forma pozbycia się kogoś niewygodnego. Zamyka się go i twierdzi, że jest niebezpieczny i zagraża władzy. Sam fakt bycia opozycjonistą był wówczas traktowany jako choroba.
Czyli – jako lekarze - z jednej strony mogliście być aparatem represji, a z drugiej strony - mogliście ludzi chronić.
Tak. Na szczęście wybraliśmy tę drugą ścieżkę. Chroniło się ludzi na tyle dyskretnie, że jakby mnie pani zapytała, czy ja kogoś konkretnie uratowałem, to nie wiem. Ten ktoś, kto przychodził, nie mówił: "Ratuj, bo chcą mnie aresztować". To się wszystko działo między słowami. Ten swoisty kod "pomóż mi" się po prostu rozumiało.
Przed służbą wojskową także chroniliście?
O tak! Rzadko oszukiwaliśmy - wielu z tych młodych chłopaków się do wojska naprawdę nie nadawało. Po prostu mieli cechy psychopatyczne. A wiemy, co się może się stać, gdy psychopata dostanie broń do ręki.
Dzisiaj nie ma już późnego stadium kiły. Co dziś leczycie?
Naszą dzisiejszą kiłą jest cywilizacja, głównie technologiczna. Biologicznie nasz umysł nie jest w stanie nadążyć za zbyt szybkim tempem zmian. Jesteśmy wciąż poddani presji - nowych wynalazków, zmian technologicznych, amerykańskiej wizji sukcesu. To wszystko powoduje, że nie wytrzymujemy. Wychowujemy dzieci nieprzygotowane do tego, co je czeka. Piękni, młodzi, wrażliwi ludzie zderzają się z życiem, które wymaga sprawności i wytrzymałości psychicznej. I upadają. Albo trafiają do psychiatry, albo zażywają środki psychoaktywne, żeby sobie z tym radzić. Na wzmożone napięcie biorą uspokajacze albo na odwrót - stymulują się kokainą, amfetaminą, dopalaczami itd. To jest ta nasza kiła. Nerwice, depresje, psychozy, uzależnienia od alkoholu, narkotyków. Niby jakość życia nam się poprawia, ale cywilizacja, której tak pragniemy, wysysa z nas więcej energii niż mamy. Powstaje deficyt, który kończy się jakimś rodzajem psychicznego zaburzenia.
Która wizja artystyczna, filmowa, książkowa dotycząca szpitala psychiatrycznego jest, pana zdaniem, najbliższa prawdy?
Najpiękniejszy i najbardziej przejmujący film o chorobie psychicznej to dla mnie polski, czarno-biały, skromny film "Żywot Mateusza" Witolda Leszczyńskiego. Wspomniany "Piękny umysł". I na pewno "Lot nad kukułczym gniazdem" - udowadniający, że w dobrze zorganizowanym amerykańskim szpitalu także mogą się dziać rzeczy tragiczne. Roman Polański zrobił dwa obrazy - "Wstręt" z Catherine Denevue, w którym rewelacyjnie pokazuje sytuację, że można być jedną nogą w zdrowej rzeczywistości, a drugą – w tej zaburzonej i "Lokatora". Ten film uważam za nieudany, karykaturalny, zbyt mocno epatujący przemocą. Nawet to kiedyś Polańskiemu powiedziałem, bo znamy się z czasów gdańskiego teatru Bim - Bom. Odpowiedział mi: "Film to film, rządzi się swoimi prawami". Z literatury – dobrym dziełem jest "Obłęd" Jerzego Krzysztonia. Ale radzę przeczytać tylko pierwszy tom. Potem już się autor za bardzo popisuje.
Czy ze szpitala psychiatrycznego można wyjść zdrowym?
Odwrócę to pytanie – czy można mając cukrzycę wyleczyć się i być zdrowym? Przy odpowiednim systemie zabezpieczenia, kontroli, badań – człowiek z chorobą psychiczną może dosyć znośnie przeżyć życie. Tak jak profesor John Nash, laureat Nagrody Nobla z filmu "Piękny umysł", który przecież miał gigantyczne zaburzenia paranoidalne. Im mniej jest stygmatyzowania chorobą i szpitalem, tym większe szanse na to, że terapia będzie prawdziwsza, głębsza. Jeżeli przyjmiemy sobie za kryterium, że człowiek ma wyjść ze szpitala kompletnie zdrowy, bez żadnego zaburzenia – nie jest to możliwe. Ale może żyć, może być zdolny do pracy, może być wybitnym specjalistą w swoim zawodzie.
Edward Krzemiński. Psychiatra, doktor nauk medycznych, z ponad 50-letnim stażem. Pracował m.in. jako dyrektor szpitala psychiatrycznego w Tworkach. W młodości współtworzył legendarny teatr studencki Bim-Bom. Niedawno wspólnie z Ireną A. Stanisławską opublikował wywiad – rzekę "Jak tu nie zwariować?".
Krystyna Romanowska. Dziennikarka i pisarka, autorka cyklu rozmów z Profesorem Zbigniewem Lwem Starowiczem. Interesuje się seksualnością, psychologią społeczną i socjologią.