Herbaciany biznes na Sri Lance to dobry przykład, jak wielkie marki i przemysł turystyczny zawłaszczają narrację o krajach Globalnego Południa. Jedni i drudzy sprzedają turystom ich fałszywy obraz, a ci z ochotą dają się nabierać.
W jednym ze spotów reklamujących cejlońską herbatę nastrojowa muzyka miesza się z szumem wiatru i śpiewem ptaków. Samotny turysta z plecakiem zachwycony podziwia góry i spaceruje wśród herbacianych krzewów. Jedna z pracujących przy nich kobiet, złożywszy dłonie w geście przywitania, z szerokim uśmiechem podaje mu garść liści. Przed powrotem do domu wycieczkowicz zwiedza jeszcze przetwórnię i korzysta z uroków przyrody. W końcu, racząc się naparem, maluje wszystko, co zobaczył.
Wyobraźmy sobie teraz, że podobny film wyprodukowano nie o herbacianych polach na Sri Lance, tylko o polskim folwarku pańszczyźnianym albo o plantacji bawełny na południu USA z połowy XIX wieku. Porównanie nie jest wyssane z palca, bo praca we wszystkich tych rodzajach prywatnych posiadłości sprowadza się do tego samego: do wykorzystywania pracowników na głodowych pensjach i celowego utrzymywania ich w biedzie.
Ale dlaczego dziś miałoby to nas obchodzić?
Polak rusza do Azji
Według GUS do Polski trafia rocznie około 2,5 tys. ton herbaty ze Sri Lanki. Chociaż więcej importujemy jej z Indii, Kenii i Chin, to wyspa ciągle jest jednym z najważniejszych dostawców czarnego suszu, którego nie może zabraknąć w żadnym polskim domu. Jego producenci twierdzą nawet, że stajemy się powoli degustatorami herbaty: coraz mniej cenimy torebki, a coraz bardziej liście wysokiej jakości. W ostatnich latach coraz tłumniej podróżujemy też do krajów, z których te liście pochodzą.
Sri Lankę odwiedza rocznie kilkanaście tysięcy polskich gości – to tyle, co małe miasteczko. W ciągu pięciu ostatnich lat ta liczba wzrosła ponad dwukrotnie. Nic dziwnego, że papierowe przewodniki po wyspie sprzedają się nad Wisłą dobrze, a fora internetowe pękają od pytań: o organizację wypraw, o podróżowane z dziećmi, o szczepienia. Kandydaci na turystów spodziewają się po Sri Lance wyłącznie rajskich plaż, polowań z aparatem fotograficznym na słonie i lamparty, uduchowionych wycieczek do świętych przybytków buddyzmu i ruin dawnych stolic.
Kiedy wreszcie tam trafiają, to o ile nie spędzają większości czasu w hotelu, często zaskakuje ich brud, dziwi zła infrastruktura miast, sfrustrowani mieszkańcy i niepokoje społeczne. Oto trafili do biednego kraju, który bardzo chciałby się pokazać jako raj.
Ale i goście chcieliby go tak widzieć – stąd powszechny zachwyt malowniczymi plantacjami herbaty.
Nie dotykać dekoracji
Inny film: znana marka herbaciana chwali się swoją działalnością charytatywną. Padają nazwy miejscowości, w których należąca do niej fundacja pomaga biednym. Dziwnym trafem nie ma wśród nich żadnej, która leżałaby w górach – tam, gdzie pracownicy firmy produkują herbaciany susz. Czy tamte rejony mogą służyć najwyżej za dekorację?
Plantacje herbaty stały się znakiem rozpoznawczym Sri Lanki, więc są w niemal wszystkich folderach promocyjnych i w prawie każdym programie wycieczkowym. Plantatorzy dobrze zarabiają na turystach: organizują wycieczki do przetwórni, sprzedają susz na miejscu, wynajmują noclegi.
Pytając podczas wycieczek o zarobki i warunki życia pracowników górskich plantacji turyści słyszą zazwyczaj zupełnie nierealistyczne odpowiedzi. W rzeczywistości zbieraczki i inni pracownicy tego przemysłu żyją w systemie, który utrzymuje ich w biedzie od 150 lat, kiedy w górach zaczęto masowo sadzić krzewy herbaciane. Plantacyjni Tamilowie, podobnie jak polscy chłopi pańszczyźniani, długo nie mieli nawet prawa opuszczać terenu posiadłości, w których pracowali, a do dzisiaj mało która rodzina posiada na własność choćby skrawek ziemi.
Obiecane kokosy
Tak jak bogatym europejskim turystom obiecuje się dziś rajską wyspę, tak kiedyś biednym indyjskim chłopom obiecywano kokosy, żeby tylko zgodzili się przeprowadzić na ówczesny Cejlon, do pracy przy herbacie. To wcale nie przenośnia. Naprawdę mówiono im, że pod krzewami znajdą orzechy kokosowe i suszone ryby – i że dzięki temu już nigdy nie będą musieli głodować!
Ich wnuki odziedziczyły prawo do mieszkania w długich barakach, w pakiecie z cieknącymi dachami, problemami alkoholowymi i przemocą domową. O przydział ogródka muszą pisać podania. Na wielu plantacyjnych osiedlach elektryczność jest ciągle względną nowością – kto zresztą wie, może lepiej byłoby bez niej? Brak prądu to o jeden rachunek do zapłacenia mniej, trudniej też o telewizję i wiadomości o ludziach, którym gdzie indziej żyje się o wiele lepiej.
Szkoda, że tak mało turystów trafia na te osiedla. Gdyby tam pojechali, zobaczyliby w odrapanych barakach wnętrza malutkich mieszkań, w których gnieździ się po kilka – kilkanaście osób. Lepiej, żeby nie korzystali na miejscu ze wspólnego wychodka. Za fasadą raju Sri Lanka okazałaby się wtedy tym, czym jest rzeczywiście: biednym krajem Globalnego Południa.
Ale wróćmy do ludzi. Kobieta zawodowo zbierająca liście może na tym zarobić 13-18 tys. rupii (286-400 zł) miesięcznie. Wyżywienie w tym samym czasie pięcioosobowej rodziny to koszt co najmniej 20 tys. – i to tylko przy najskromniejszych, wegetariańskich daniach, inaczej kwota może być dwa razy wyższa. Do tego dochodzą wydatki na rachunki, na transport, ubrania, leki i przybory szkolne dla dzieci. Biedni ludzie potrafią liczyć, więc mężowie tych kobiet, a czasami całe rodziny, uciekają tam, gdzie będą zarabiać lepiej – głównie do miast. Z powodu braku siły roboczej, zmian klimatycznych i globalnej konkurencji lankijski przemysł herbaciany przechodzi największy kryzys w swojej historii.
Tymczasem jego właściciele przyrządzają nam wywar z półprawd, kompletnie przemilczając w nim tych, na których zarabiają: pracowników. Turyści łykają to z radością – może dlatego, że na wakacjach potrzebują raczej beztroski niż zastanawiania się nad swoim wpływem na obce kraje. W efekcie ich pieniądze trafiają do kieszeni miejscowej elity zamiast do potrzebujących. Pozostaje pytanie, czy to etyczne.
Czas na rozwiązania
Wszystko nadal jest jednak w rękach tych, którzy wydają. Mają do dyspozycji kilka sposobów, na które mogą pozytywnie wpłynąć na los zatrudnionych na plantacjach.
Amatorzy herbaty mogą się przyczynić się do jego poprawy wybierając mieszanki z krajów, w których pracownicy są godnie traktowani albo z małych farm, których właściciele sami na nich pracują. Turyści pomogą, jeśli będą świadomie podróżowali, unikali postkolonialnych stereotypów i wybierali rzetelne źródła informacji. Do tych ostatnich mogą należeć materiały pochodzące od sprawdzonych dziennikarzy, naukowców i rzetelnych organizacji pozarządowych.
Uleganie postkolonialnym stereotypom polega na przekonaniu, że mieszkańcy krajów rozwijających się, w tym wypadku pracownicy plantacji, są gorsi od nas samych – na przykład głupi i leniwi - i tylko plantatorzy wiedzą, co jest dla nich dobre. Łatwo przy okazji popaść w tzw. „kompleks białego zbawcy”, który może się objawiać w publikowaniu w mediach społecznościowych selfie i wideo nagranych z miejscowymi i wykorzystywaniu ich jako „egzotycznego” tła dla własnych azjatyckich przygód. Albo, co gorsza, do zaprezentowania światu swojej dobroci. Zamiast tego lepiej z nimi porozmawiać.
Pozostaje jeszcze świadoma, zrównoważona turystyka.
Chodzi o takie podróżowanie, które wpływa na miejsca i ludzi, z którymi turyści się spotykają, tylko w pozytywny sposób: dając korzyści miejscowym, przyczyniając się do poprawy ich warunków pracy i umożliwiając gościom wchodzenie w głębsze interakcje i lepsze zrozumienie problemów gospodarzy.
Jak to zrobić w praktyce? W wypadku Sri Lanki można zrezygnować ze zorganizowanej wycieczki do tzw. fabryki herbaty i zamiast tego samodzielnie wybrać się na plantacyjne osiedle. Można znaleźć miejsca takie jak małe, prowadzone przez organizację pozarządową muzeum prezentujące historię plantacyjnej społeczności. Można też sprawdzić, kto jest właścicielem hotelu, w którym planujemy nocleg. Jeżeli to plantator, lepiej wybrać mniejszy, miejscowy biznes.
Żeby dobrze uzmysłowić sobie swoje własne możliwości wpływu, warto od czasu do czasu spojrzeć na statystyki Banku Światowego, który zalicza Polskę do najzamożniejszych gospodarek świata. Nasz potencjał możemy wykorzystać rozsądnie, nie godząc się na wszechwładzę marketingu.