Jacek Żakowski: Polska jednorazowego użytku
Polska nie jest artykułem jednorazowego użytku. To nie papierowy kubek, do którego można nalać cokolwiek, spróbować, wyrzucić, jak nie smakuje i wziąć sobie następny. Do Polski trzeba z szacunkiem, z pietyzmem, ostrożnie, delikatnie. Bo nowej nie dostaniemy. A polscy politycy traktują Polskę jak wypożyczony samochód. Trochę się pojeździ, stuknie się i uświni, ubezpieczenie pokryje, odda się, weźmie się następny - niech się inni martwią, sprzątają i klepią. Nie PiS pierwszy tak się zachowuje, ale PiS idzie tu jeszcze dalej niż jego poprzednicy.
Jeśli trochę obserwujecie polską politykę, z pewnością nie raz w ostatnich kilkunastu miesiącach pogubiliście się w tym, co władza robi, chce zrobić, zapowiada, że zrobi, albo się zastanawia, czy zrobić. Pisowskich pomysłów spokojnie by starczyło, żeby urządzić pół świata. A pomysłów dzisiejszej opozycji starczyłoby spokojnie na drugą połowę. I jeszcze by sporo zostało. Tylko że świat by tego wszystkiego raczej nie wytrzymał. I nie jest pewne, że Polska to wytrzyma.
Władza: ograniczmy kadencje wójtom, burmistrzom i prezydentom miast. Po dwóch kadencjach wynocha. Bierzemy następnego. Żeby się nie zagnieździli i nie tworzyli układów.
Opozycja na to: dwie kadencje to mało. Pozwólmy rządzić trzy. Albo dwie, ale dłuższe.
A dlaczego nie jedną? Albo tylko rok? Za czasów republiki w starożytnym Rzymie kadencje były roczne. I Rzymianie pół świata podbili.
Skoro Prezes już dwukadencyjność ogłosił, to władza ją, proszę państwa, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wprowadzi. Być może przez aklamację. W trwającej przeszło dekadę paradzie brawurowo rzucanych i obracanych pomysłów na "nową wspaniałą Polskę", których fala zaatakowała nas wraz z ideą IV RP, ten pomysł wraca jak bumerang. I teraz pewnie nas trafi. Bo wśród masy lekko rzucanych, nieprzemyślanych i niemądrych pomysłów latami krążących po Polsce, posiada on specyfikę polegającą na tym, że nie ma już w Sejmie partii (może poza PSL), która by go nie wpisała do swojego programu - obecnego lub choćby poprzedniego.
Demokratyczna władza państwowa musi być często obligatoryjnie zmieniana, by zmniejszyć ryzyko, że stanie się dyktaturą, ku czemu często ciąży. Władza samorządowa, której przeobrażenie w dyktaturę nie grozi, jest tym trwalsza im lepsza i tym lepsza im trwalsza. W odróżnieniu od władzy państwowej, która działa na różnych abstrakcyjnych lub trudnych do ogarnięcia polach, władzę lokalną mieszkańcy umieją dość trafnie ocenić, bo widzą dziury w mostach. Jak jest dobrze - łata dziury, ludzie chcą by trwała. Jak sobie z dziurami nie radzi, szybko ją wyrzucają. Wiedeń, europejska stolica, w której mieszkańcom żyje się najlepiej, ma tego samego burmistrza od 22 lat. Najlepiej żyje się w tych dużych polskich miastach - takich jak Gdynia czy Rzeszów - gdzie prezydenci urzędują najdłużej. To jest dość silna globalna prawidłowość.
Czy klasa polityczna chce, by Polakom żyło się gorzej? Nie sądzę. Czy chodzi tylko o to, żeby na miejsce popularnych, więc względnie niezależnych liderów lokalnych, ulokować swoich, których partiom łatwiej będzie kontrolować? Pewnie w jakimś stopniu tak. Ale myślę, że w istocie rzeczy kluczowy motyw jest raczej jeszcze gorszy. Nie chodzi tu o nic. Przynajmniej kompletnie, ale to kompletnie o nic merytorycznego. Tak jest już od lat. Wartością zmiany jest w polskiej polityce szybka, radykalna, kontrowersyjna i bolesna dla sporej grupy zmiana. Reszta się mało liczy. Polityk się nie liczy, jak nie istnieje w mediach. A nie istnieje w mediach, jak komuś nie wrzuca, albo nie próbuje postawić polskiego świata na głowie.
Wybuch IV RP przed dekadą z okładem polegał na wszczepieniu do polskiej polityki kłamliwego, populistycznego złudzenia, że świat może być lekki, łatwy i przyjemny, jeśli tylko usunie się jakąś przeszkodę albo kilka przeszkód. A to będzie proste, jeśli władzę w Polsce dostaną odpowiedni ludzie. Konkretnie PiS lub PO, albo PiS i PO, czyli POPiS. Od Rokity, Marcinkiewicza, Balcerowicza, Gilowskiej, Kaczyńskich, Ziobry etc. zaczęliśmy wtedy słyszeć, że wiedzą, jak "uwolnić energię Polaków" (PO), albo w wersji PiS: "uwolnić Polskę od układu". I dać nam wszystkim szczęście.
Oczywiście był to klasyczny, populistyczny handel złudzeniami. Mówiąc inaczej: oszustwo. Próba wyłudzenia władzy przy pomocy błyskotek. Żeby obietnice, które nie miały racjonalnego pokrycia były wiarygodne, trzeba było pokazać, genialne, "wszystkozmieniające" pomysły. IV RP zaczęła sypać nimi jak z rękawa. Nacierająca prawica puściła wodze wyobraźni. I w ciągu roku czy dwóch opanowała debatę nowa mitologia polskiej polityki. Lustracja, dekomunizacja, jednomandatowe okręgi wyborcze, podatek liniowy, tanie państwo etc. Cały arsenał dobrze brzmiących haseł powtarzanych z zapałem i zdaniem wyznawców IV RP - oczywistych. Z ogniem w oczach, na emocjonalnym przydechu do dziś dominujący w polskiej polityce ludzie opowiadali o zbawieniu Polski przez stuosobowy Sejm, podatki 3x15, likwidację czerwonej pajęczyny, ujawnienie agentów etc. Żadnych dowodów na sensowność tych pomysłów nie było, wiele z nich przeczyło solidnej eksperckiej wiedzy, ale sprzedawały się dobrze, jak każda maść na szczury.
Odkrycie IV RP polegało na tym, że w drodze po władzę głoszenie sensownych idei nie ma sensu. Trzeba głosić idee, które się sprzedają. Wyborcy byli zmęczeni transformacją i powtarzaniem tezy o konieczności wieloletnich wyrzeczeń. Potrzebowali miraży łatwej ucieczki od znoju i niedostatku. IV RP im je dostarczała plotąc, kłamiąc i łudząc bez żadnych zahamowań. Chodziło o to, żeby być za zmianami, mówić o zmianach i robić wrażenie, że się Polskę ulepszy, że się wie, co robić, że ma się pomysły, że się kwestionuje obecną rzeczywistość i umie się stworzyć lepszą kilkoma prostymi mykami.
Wyborcy, niestety, tę obłędną logikę kupili, a media stały się jej kibolami. Nawet, gdy Polsce szło najlepiej w historii i w całej Europie, najpoważniejszym zarzutem stawał się brak reform lub pomysłów na zmiany. Mimo permanentnego narzekania na inflację prawa, powszechnie stosowanym absurdalnym kryterium oceniania władzy, partii i polityków stała się liczba przygotowanych, złożonych, uchwalanych ustaw. Jakość nie miała dużego znaczenia. W warunkach rosnącej polaryzacji przyjaciele tak czy inaczej chwalili, a przeciwnicy ganili.
Patologia tego rodzaju logiki była i jest oczywista. Rzeczywistość była i zawsze będzie niedoskonała. Łatwo jej słabości obnażać. Łatwo ją ośmieszać i kompromitować, pokazując jej grzechy. A idea z natury jest czysta. Idee - jak ludzie - są krystalicznie niewinne, póki się ich nie wcieli. Nawet najgorszy bandyta jest przecież niewinny, póki się nie urodzi. Groza każdego populizmu na tym właśnie polega, że w miejsce znanych, zawsze niedoskonałych realiów oferuje on proste zbawienne pomysły, którym żadnego zarzutu nie można udowodnić, póki się ich nie wcieli. A potem jest za późno. Marzenia, wizje, projekty zawsze wyglądają lepiej od najlepszej choćby rzeczywistości. Tym się żywi populizm - także ten, który wraz z IV RP ponad dekadę temu podbił polską politykę. To dobrze odpowiada popularnemu i naturalnemu złudzeniu, że dobrze jest wszędzie, gdzie nas nie ma. Większość ludzi miewa takie złudzenia, ale kto im ulega, ten bardzo często pakuje się w kłopoty. To jest nasz - polski - bolesny przypadek.
Rządy PiS przyniosły apogeum całego tego procesu. Odwaga prezesa, jednopartyjna większość i dyscyplina jego pozbawionych kompetencji kolegów sprawiają, że worek niegroźnie snutych przez lata miraży i lekko rzucanych, a potem powtarzanych bez końca pomysłów, nagle zaczął się lawinowo zamieniać w bezkrytycznie wdrażane, pisane na kolanach reformy. Wystrzelona z biodra deforma edukacji chwilowo jest skrajnie absurdalnym objawem. Ale fala następnych już gwałtownie nadciąga. Łatwo jest zrozumieć, że chcąc mieć na długo autorytarną władzę, PiS niszczy Trybunał, przejmuje prokuraturę, kolonizuje media, zmienia programy szkolne, a nawet ordynacje wyborcze etc. To ma sens. Racjonalny, choć zły. Ale wiele wprowadzanych zmian - takich jak dwukadencyjność, czy likwidacja gimnazjów - służy tylko wcieleniu latami budowanych absurdalnych miraży, za które zapłacimy wszyscy, choć nikt nie będzie miał z nich pożytku.
Doszliśmy do momentu, w którym grozi nam płacenie coraz wyższych rachunków za lata populistycznego paplania po wszystkich stronach politycznych barykad. Jeśli nie chcemy Polski kompletnie rozwalić, trzeba to wyhamować. Nie jestem naiwniakiem. Władza ma swoje interesy, z których spora część jest sprzeczna z interesem Polski i większości Polaków. Będzie je realizowała, bo może i jest zdeterminowana, by się okopać na długo. Ale apeluję, by nie psuła przynajmniej tego, czego zepsuć nie musi bez szkody dla siebie. Co ludzie PiS rozwalą, oni i ich dzieci będą wraz z innymi musieli naprawiać. Jak rozwalimy jeden z najlepszych na świecie (choć wciąż niedoskonały) systemów edukacji, będą za to płaciły pokolenia gorzej przygotowane do twardej globalnej konkurencji. Jak zdyskwalifikujemy najlepszych samorządowców, których przez ćwierć wieku udało nam się dorobić i których ludzie chcą kolejny raz wybierać, by z powodu widzimisię władzy zastąpić sprawdzonych falą kadrowych eksperymentów, zdewastujemy najlepsze lokalne wspólnoty.
Gdy żadne badania, żadne poważne analizy, żadne istotne porównania międzynarodowe nie przemawiają za zmianą (jak w przypadku gimnazjów czy dwukadencyjności), a decyduje argument, że komuś się coś od jakiegoś czasu wydaje, robienie wielkich operacji na żywym ciele Polski jest po prostu nieodpowiedzialne. Tak się nie postępuje ze swoim własnym krajem. Polska nie jest przedmiotem jednorazowego użytku. Nowej nie dostaniemy. Politycy muszą sobie o tym przypomnieć.
Jacek Żakowski dla WP Opinii