Jacek Żakowski: czy "nieszczęśni" uratują świat?
Według "The Economist Intelligence Unit" (EIU), mało gdzie demokracja słabnie tak szybko, jak w Polsce i w USA. Coraz więcej wskazuje, że gdy rządy PiS się skończą, będziemy się jej uczyli od takich wzorowo demokratycznych państw, jak Urugwaj i Mauritius. Bo to w takich miejscach demokracja umacnia się i osiąga wzorcową jakość, gdy na Zachodzie słabnie.
Na fecie tygodnika "W Sieci" Jarosław Kaczyński obiecał, że Polska będzie wyspą wolności. Ale za jego rządów pod względem jakości demokracji Polska obsunęła się już na 52 miejsce w świecie, czyli między Brazylię a Surinam. Bezpośrednio przed nami są też m.in. Filipiny, Argentyna, Indonezja, Bułgaria. Kiepską pociechą jest to, że jednocześnie USA, nasz niedościgniony wzorzec, straciły status "pełnej demokracji" i zajmując dopiero 21. miejsce w globalnym rankingu, stały się - jak Polska - "demokracją ułomną". Ameryka zrównała się z Włochami i wylądowała między Japonią, a Wyspami Zielonego Przylądka.
Wbrew temu, co od lat wmawiają nam politycy i ich medialni agenci, Polska nigdy nie była czempionem demokratycznych przemian. Nawet w naszym regionie. W Rosji, Ukrainie, Białorusi było i jest gorzej, ale w Europie Wschodniej wyprzedzają nas Słowacja, Łotwa, Litwa, Słowenia, Czechy, Estonia, a nawet Bułgaria i Chorwacja dopiero niedawno przyjęte do Unii Europejskiej. Nim Orban wrócił do władzy, wyprzedzały nas także Węgry, które wtedy ustępowały tylko Estonii i Słowenii, a teraz są kilka miejsc za Polską.
Większość rozsądnych osób ma sceptyczny stosunek do wszelkich rankingów. I słusznie, bo na ogół są wysysane z brudnego redaktorskiego palucha. Ale indeks demokracji od jedenastu lat ogłaszany przez "The Economist Intelligence Unit", czyli badawcze ramię "The Economist" - najpoważniejszego tygodnika na świecie - jest przedsięwzięciem niezwykle poważnym. Skrócony opis jego metodologii zajmuje kilkanaście stron. Dzięki niej możliwe są beznamiętne i trudne do zakwestionowania porównania międzynarodowe i międzyokresowe. Jedne i drugie powinny nam - najdelikatniej mówiąc - dać trochę do myślenia.
Nasz upadek nominalnie nie jest bardzo wielki. Spadliśmy z 48 na raptem 52 miejsce, czyli między Brazylię (51) a Surinam (53) i dostaliśmy średnią ocenę 9.17 zamiast 9.58, które otrzymaliśmy w 2015 r. Samo to nie byłoby powodem do rwania włosów z głowy. Ważniejsze jest, dlaczego spadliśmy. Bo w trzech z pięciu głównych kategorii dostaliśmy od Economista takie same oceny, jak za 2015 rok. Za swobodę działania rządu, aktywność polityczną i kulturę polityczną mamy (w skali od 0 do 10) odpowiednio 5.71, 6.67 i 4.38. Tąpnięcie nastąpiło w pozostałych dwóch kategoriach. Z 9.58 na 9.17 spadliśmy w kategorii "wybory i pluralizm", a z 9.12 na 8.24 w kategorii "wolności obywatelskie". Ucierpiały więc te kategorie, które bezpośrednio i niemal niezwłocznie zależą od obecnej władzy.
Znaczy to z grubsza tyle, że w kategorii "wolności obywatelskie" z grupy takich państw, jak Wielka Brytania, która wciąż jest uważana za jedną z niespełna dwudziestu wzorowych demokracji, przeszliśmy do grupy takich państw, jak Trynidad i Tobago, Filipiny, Surinam, Dominikana, Kolumbia, czyli porządniejsze kraje dawnego Trzeciego Świata. Jak na zaledwie 12 miesięcy jest to spora podróż, zważywszy, że chodzi o takie kryteria, jak niezależność sądów, wolność i pluralizm mediów, prawo do stowarzyszania się, demonstracji i informacji publicznej.
W kategorii "wybory i pluralizm" startując z grupy zdominowanej przez takie wzorowe demokracje, jak Dania, Kanada, Irlandia, Holandia, Niemcy czy Austria, wylądowaliśmy zaś w grupie, w której są co prawda takie wzorowe demokracje, jak Malta i Mauritius, ale zdecydowanie przeważają demokracje pod różnymi względami ułomne - od USA poczynając, przez Południową Koreę i Izrael, po Botswanę, Jamajkę, Surinam, Honduras.
Jeszcze ważniejsza niż wynik i towarzystwo jest jednak tendencja. W naszym regionie, czyli w Europie Wschodniej, Economist wyróżnia trzy typy ustrojów - „państwa autorytarne” (Rosja i większość byłych republik sowieckich), „reżimy hybrydowe” (reszta byłych republik sowieckich i część państw byłej Jugosławii), oraz "ułomne demokracje" (państwa byłego "obozu sowieckiego" oraz Mołdowa, Serbia, Chorwacja i Słowenia). "Europa Wschodnia - piszą autorzy raportu - ostatnimi laty kiepsko sobie radziła w naszym Indeksie Demokracji. Przeszkadzał jej brak kultury politycznej opartej na zaufaniu i powszechne rozczarowanie wychodzeniem z komunizmu. W Indeksie Demokracji za rok 2016 wschodnia Europa była najgorzej radzącym sobie regionem świata. Doświadczyła największej liczby państw radzących sobie gorzej niż poprzednio (19), gdy pozostałe kraje stały w miejscu (6) lub szły nieznacznie do przodu (3). Średnia ocena całego regionu pogorszyła się trzeci rok z rzędu i osiągnęła najniższy poziom pierwszego wydania Indeksu w 2006 r.".
Nawet na takim tle Polska nie wypada jednak zbyt przyjemnie. "W tej grupie - piszą autorzy - szczególną uwagę przyciągają złe procesy zachodzące w ostatnich latach na Węgrzech i w Polsce. W 2016 roku Węgry nieco poprawiły swoje oceny i miejsce w rankingu. Natomiast Polska zsuwała się m.in. zupełnie wymieniając kierownictwo mediów publicznych, zapowiadając powołanie ciała mającego całkowicie nadzorować finansowanie organizacji pozarządowych czy próbując ograniczyć prawo do demonstracji. (…)".
W takiej sytuacji szczególnej wagi nabiera szerszy kontekst. Raport określa go jako „zemstę nieszczęsnych”, czyli skuteczne wkroczenie do zachodniej polityki tych, którzy byli postrzegani i sami postrzegali się jako bezsilni, bezużyteczni i skazani na gorszy los.
Według brytyjskich ekspertów przez ostatnią dekadę demokracja wzmocniła się w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Azji i Australazji, była zasadniczo stabilna w Ameryce Łacińskiej, a osłabła w Europie i Ameryce Północnej. To wprawdzie kraje europejskiej północy (z Norwegią, Islandią i Szwecją na czele) wciąż zdecydowanie przodują w demokratycznych standardach, ale w większości zachodnich demokracji (na czele z USA) standardy demokratyczne dość systematycznie słabną. Niewielkie postępy wykazują tylko Kanada, Nowa Zelandia, Irlandia, Włochy (po Berlusconim), Szwajcaria i Wielka Brytania (dzięki wzrostowi frekwencji) - czyli zaledwie 6 z 25 państw zaliczanych do szeroko rozumianego Zachodu.
Autorzy raportu uważają, że "ludowa rewolta przeciw establishmentowi może też być postrzegana jako skutek, a nie przyczyna, słabości współczesnej demokracji". Paradoks polega na tym, że w takich krajach, jak Polska i USA, kryzys polityczny jest najprawdopodobniej takim dziwacznym skutkiem słabości demokracji, który radykalizuje przyczynę, czyli tę słabość pogłębia. Inaczej (przynajmniej na razie) jest jednak w Wielkiej Brytanii, gdzie spór o Brexit spowodował erupcję udziału w polityce, ożywił przysypiającą brytyjską demokrację i spowodował gwałtowny skok udziału w wyborach. Doraźny skutek jest przykry, ale demokracja ożyła, w polityce znowu o coś chodzi i na dłuższą metę może się to opłacić. Może się więc okazać, że zapowiadany od dawna kryzys demokracji, który stał się jednym z głównych tematów ubiegłego roku, po fazie konwulsji i boleści ożywi zachodnią demokrację, a wraz z nią cały Zachód. Choć chwilowo mniej buduje, niż niszczy - zwłaszcza w USA, gdzie zaufanie do instytucji publicznych spadło do najniższego notowanego poziomu.
"Analogie - piszą autorzy raportu - między czerwcowym głosowaniem w sprawie Brexitu i wynikiem listopadowych amerykańskich wyborów są liczne. W obu przypadkach wyborcy przeciwstawili się politycznemu establishmentowi. Oba głosowania były oddolnymi rebeliami przeciw nietykalnym elitom. Oba były kulminacją długotrwałego procesu spadku społecznego zaufania do instytucji państwowych, partii politycznych i polityków. Pokazały one, że społecznie zmarginalizowani i zapomniani wyborcy, często robotnicy i pracownicy fizyczni, nie podzielają wartości uznawanych przez dominujące polityczne elity i domagają się prawa do zabieranie głosu po swojemu. Jeśli partie głównego nurtu im tego nie zapewnią, zwracają się gdzie indziej. Oto najważniejsza lekcja dla politycznych liderów, których w Europie czekają wybory roku 2017 i następnych".
"The Economist Intelligence Unit" nie jest lewackim squatem. Jest to jeden z najpoważniejszych konserwatywno-liberalnych think-tanków, żyjący z dostarczania ekspertyz wielkiemu biznesowi i rządom. Oczywiście w takich sprawach, jak wielkie polityczne, społeczne, gospodarcze, cywilizacyjne procesy żadni eksperci nie są nieomylni. Ale nie ma powodu, by tym ekspertom w tym przypadku nie wierzyć. I nie ma powodu, by także w odniesieniu do Polski ich rady oraz analizy nie potraktować poważnie. Opozycja powinna się dokładnie w nie wczytać. Bo jest bardzo prawdopodobne, że tylko odbudowując więzi z "nieszczęsnymi" można uratować świat. A przynajmniej Zachód. Albo przynajmniej Polskę.
Jacek Żakowski dla WP Opinii