Grzegorz Wysocki: Jak rozpoznać film porno, czyli co robi intelektualista na półce z poradnikami
Jak rozpoznać film porno? Jak odróżnić produkcję pornograficzną od filmu artystycznego? Czym różni się dzieło Felliniego od dzieła, dajmy na to, Siffrediego? Wydawać by się mogło, że nic prostszego. Ale sytuacja się nieco komplikuje, gdy do tematu, nomen omen, dobiera się wybitny intelektualista. Ot, przykładowo, taki Umberto Eco, który we właśnie wydanym po polsku zbiorze felietonów „Jak podróżować z łososiem” postanowił zmierzyć się nie tylko z kwestią tytułową, nie tylko rozprawił się z innymi bolączkami współczesnej cywilizacji (jak radzić sobie z taksówkarzem, jak stawiać wielokropek, jak nie zapominać o pedofilach, etc.), ale jeszcze raz na zawsze rozstrzygnął prawdziwie egzystencjalny dylemat pt. „porno czy nie porno?”.
„Nie wiem, czy zdarzyło się wam kiedyś obejrzeć film pornograficzny” – pisze na wstępie wybitny włoski pisarz, filozof, mediewista, semiolog i badacz kultury masowej. Wyliczam te liczne – choć wciąż wybrane – poważne zajęcia Eco, bo dla kogoś, kto kojarzy go raczej z rozprawami na temat teorii narracji, dzieła otwartego, interpretacji i nadinterpretacji, lektura popularnych felietonów publikowanych na łamach tygodnika „L’Espresso” może być tzw. szokiem i niedowierzaniem.
Z drugiej strony, wystarczy znać dzieło pisarza nieco lepiej, by wiedzieć, że od czasu do czasu wręcz musiał się on zanurzyć w nieczystych wodach popkultury. Że równie chętnie zajmował się rozważaniami na temat autora empirycznego i modelowego, co analizą Jamesa Bonda i Supermana, teorii spiskowych i ckliwych romansideł. Jak również filmów pornograficznych, których prawdziwym i jedynym celem jest podniecenie widza.
Eco podkreśla, że nie należy do osób, których zdaniem wartość artystyczna wszystko usprawiedliwia: „niekiedy autentyczne dzieła sztuki były dla wiary, obyczajów i rozpowszechnionych poglądów bardziej niebezpieczne niż dzieła mniej znakomite”. Uczony przyznaje łaskawie, że kierowani własną wolą dorośli mają prawo do korzystania z „tworzywa pornograficznego” („przynajmniej wtedy, gdy nie mają lepszego wyjścia”). Wreszcie – zgadza się też, że czasami to sąd musi decydować o tym, czy dany film jest czysto pornograficzny, czy jednak zawiera pewne wartości artystyczne i chce, poza prezentacją różnorodnych scen spółkowania, przekazać nam (ów film pornograficzny) pewne koncepcje lub ideały estetyczne.
Tradycjonalistom i pełnym świętego oburzenia stróżom moralności warto jednak podpowiedzieć, że zamiast od razu biec do sądu po prawomocne rozstrzygnięcie, warto poznać, jakie kryterium pozwalające stwierdzić, czy dany film jest pornograficzny, proponuje Eco. Kryterium to opiera się na sumowaniu przerw we właściwej akcji. Film pornograficzny – kontynuuje pisarz – mówi nam, że pewne postaci uprawiają seks (mężczyźni z kobietami, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami), co jest zrozumiałe, ale pełno w nim „przerw we właściwej akcji”. I dalej:
„Jeżeli Gilberto, aby zgwałcić Gilbertę, musi pojechać z placu Cordusio na corso Buenos Aires, na ekranie oglądamy, jak przemierza samochodem całą tę trasę, zatrzymując się na każdym czerwonym świetle”. Zdaniem włoskiego intelektualisty, film pornograficzny, w którym Gilberto bez ustanku gwałciłby Gilbertę („z przodu, z tyłu i z boku”), byłby nie do zniesienia z wielu powodów – fizycznie dla aktorów, finansowo dla producenta, wreszcie – „psychologicznie dla widza, ponieważ transgresja, aby osiągnąć skutek, musi zachodzić dla tle zwyczajności”.
I dlatego właśnie film pornograficzny musi pokazywać zwyczajność. I dlatego właśnie „jeśli Gilberto ma jechać autobusem z A do B, zobaczymy Gilberta wsiadającego do autobusu i autobus jadący z A do B”. I dlatego właśnie w podsumowaniu felietonu czytamy: „Weszliście do sali kinowej. Jeżeli postaci przemieszczające się z A do B potrzebują na to więcej czasu, niżbyście sobie życzyli, oglądacie film pornograficzny”.
Eco oczywiście ironizuje i pogrywa sobie z czytelnikiem, choć jednocześnie – jak we wszystkich felietonach w zbiorze – nie tylko bawi, ale też uczy i przestrasza. Nie tylko spółkowanie w powyższym felietonie go zajmuje, bo przecież na marginesach w tekście pojawia się chociażby Safona i Don Juan, „Przygoda” Antonioniego i „Ostatnie tango w Paryżu” Bertolucciego, a to – przyznacie – nie są typowe rekwizyty w tekście poświęconym beznamiętnej kopulacji.
Autor „Imienia róży” unika taniego moralizatorstwa, choć nie znaczy to wcale, że są to teksty pozbawione ambicji. Jest, jak to w felietonach, raczej lekko i przyjemnie, ale nie przeszkadza to w przemycaniu czytelnikowi refleksji zupełnie na serio, a czasami wręcz nieprzyjemnych i bolesnych. Podane są one jednak zazwyczaj tak beztrosko i mimowolnie, że mniej uważny czytelnik równie beztrosko będzie miał okazję owe zakamuflowane i pośrednie nauki przegapić.
Gdy wybitny intelektualista i erudyta, którego interesuje – nie przymierzając – wszystko, bierze się za, wydawać by się mogło, błahą i mało skomplikowaną formę felietonu, trudno się dziwić, że w efekcie otrzymujemy dziełko może i niezobowiązujące, ale wciąż błyskotliwe, zabawne i pomysłowe. Gdy filozof i badacz kultury masowej pisze teksty instruktażowe, wiedzcie, że coś się dzieje i że w efekcie nie tylko dowiecie się, jak nie rozmawiać przez telefon komórkowy, jak być prezenterem telewizyjnym, jak jeść w samolocie, jak grać Indianina, jak posługiwać się przeklętym dzbanuszkiem, jak karać nadawców spamu czy jak stawiać wielokropek (przykładowe tytuły felietonów), ale też wchłoniecie niechcący sporo – mniej lub bardziej oryginalnych, subtelnych i głębokich, od czasu do czasu może nazbyt topornych i Ecowskim sucharkiem doprawionych – prawd na temat współczesnego społeczeństwa, mediów masowych, popkultury, zagrożeń ze strony technologii, ludzkiej natury czy też egzystencji jako takiej.
No to może jeszcze na koniec krótko o tym, jak podróżować z łososiem, jako że jest to kwestia z gatunku fundamentalnych. Któregoś dnia Umberto Eco, będąc akurat przelotem w Sztokholmie, tj. korzystając z okazji, zakupił ogromnego łososia w bardzo niskiej cenie. Łosoś ów był owinięty plastikiem, ale polecono mu, by trzymać go w zimnie. Niestety, przed powrotem do domu pisarz musiał spędzić jeszcze jakiś czas w hotelu w Londynie. W pokojach luksusowych hoteli znajdują się barki, a w tych barkach znajdziemy zwykle ze dwie butelki wody mineralnej i kilka buteleczek z napojami alkoholowymi. Idealne miejsce na przechowanie szwedzkiego łososia.
Tutaj jednak pojawił się pierwszy kłopot – w ogromnej hotelowej lodówce Eco mieściło się około pięćdziesięciu różnych butelek. Trudna rada, pisarz przeniósł alkohole do dwóch pojemnych szuflad, w lodówce schował łososia i o sprawie zapomniał. Na recepcji zostawił informację, że nie jest alkoholikiem, tylko zmuszony był do przemeblowania. Bo łosoś. To jednak niewiele dało, bo większość personelu nie mówiła po angielsku.
Następnego dnia Eco znalazł swojego łososia na stole (wydawał już podejrzany zapaszek), a w lodówce – nową kolekcję alkoholi. Więc raz jeszcze, od nowa – alkohole do szuflad, łosoś do lodówki. Jak łatwo się domyślać, przy wymeldowaniu Eco otrzymał rachunek na astronomiczną sumę. Okazało się, że w niecałe trzy doby nasz mediewista skonsumował m.in. dziesięć litrów różnych whisky, osiem litrów ginu, jak również 25 litrów wody Perrier i Evian oraz „soki owocowe w ilości wystarczającej do utrzymania przy życiu wszystkich dzieci, którym pomaga UNICEF”. Próby wyjaśnienia nic nie zmieniły, bo obcojęzyczny recepcjonista argumentował, że „tak twierdzi komputer”. „Zażądałem adwokata, przyniesiono mi mango” – pisze Eco.
Łosoś, oczywiście, nie nadawał się do spożycia. Za to felieton wyszedł smaczny.
Grzegorz Wysocki, WP Opinie
Grzegorz Wysocki - szef WP Opinie. Wcześniej m.in. wydawca strony głównej portalu oraz redaktor działu Książki WP. Dziennikarz, krytyk literacki, były felietonista "Dwutygodnika". Publikował m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Dużym Formacie", "Tygodniku Powszechnym", "Polityce" i "Książkach". Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim.