Joe Biden, kandydat Demokratów na prezydenta USA, już kilka miesięcy temu obiecał, że jako kandydatkę na urząd wiceprezydenta wybierze kobietę. Wybrał sprytnie. Kamala Harris to kombinacja politycznych atutów, którą Demokraci chcą wygrać jesienią wybory.
Nie mogło być inaczej, nie w erze Trumpa, uważanego przez wiele Amerykanek – zwłaszcza o progresywnych poglądach – za nieszanującego kobiet szowinistę. To kobiety od samego początku kadencji obecnego prezydenta stanowiły jedną z grup najbardziej wyraźnie odrzucających jego polityczny styl. Biden potrzebował u swojego boku kobiety, by ta energia nie rozproszyła się przy urnie wyborczej.
W tym tygodniu w końcu poznaliśmy nazwisko: wybór padł na senatorkę z Kalifornii, Kamalę Harris.
Symbol przyszłej Ameryki
Zacznijmy od historycznego wymiaru wyboru Bidena. Harris jest pierwszą nie-białą kobietą startującą na tak wysokie stanowisko z poparciem którejś z dwóch głównych partii. Rodzice senatorki byli w dodatku imigrantami – nad Zatokę San Francisco przybili z miejsc, które stosunkowo niedawno wyzwoliły się spod brytyjskiego panowania. Matka Harris z Indii, ojciec z Jamajki.
Oboje wybrali akademicką karierę. Matka zajmowała się badaniami nad rakiem piersi, ojciec - ekonomią krajów rozwijających się. Małżeństwo zaangażowane było w radykalną, kampusową (czyli powiązaną z ośrodkami uniwersyteckimi) politykę: jedne z pierwszych wspomnień senatorki to demonstracje, na które jej matka woziła ją w dziecięcym wózku.
Harris dorastała na styku dwóch mniejszościowych grup: Afroamerykanów i Amerykanów hinduskiego pochodzenia. Zawsze dbała o podtrzymanie związków z tymi społecznościami: utrzymywała kontakty ze swoją rodziną w Indiach, choć mogła wybrać dowolną amerykańską uczelnię, zdecydowała się na Howard University w Waszyngtonie: jedną z uczelni, która w okresie segregacji rasowej mogła kształcić czarną ludność – i tylko ją – stanowiąc kuźnię afroamerykańskich elit.
Kandydatura Harris, podobnie jak Obamy, jest obietnicą Stanów przyszłości. Kraju, który nie jest już domyślnie biały. Gdzie drogi awansu społecznego, a nawet dostęp do najwyższych stanowisk w państwie, otwarte są dla każdego, niezależnie od koloru skóry, w tym dla dzieci migrantów. Po nominacji Harris w internecie pojawiło się wiele głosów - głównie Amerykanów pochodzących z Azji Południowej - mówiących "nominacja dla Harris to potwierdzenie mojej wiary w amerykański sen".
Zawsze raczej w centrum
Jednocześnie Harris to wybór ostrożny. Senatorka z Kalifornii sytuuje się bowiem w centrowym nurcie partii, dość bliskim Bidenowi. Cała jej kariera pokazuje, że z pewnością nie jest idącą na otwartą konfrontację ze wszystkimi rewolucjonistką. Jest raczej kimś, kto jeśli w ogóle dąży do daleko idących reform, to budując dla nich najpierw szerokie sojusze, także w establishmencie.
Widać to było na przykładzie pierwszych pełnionych przez Harris urzędów publicznych: prokuratorki okręgowej w San Francisco, a następnie prokuratorki generalnej Kalifornii. W Stanach funkcje te pochodzą z wyboru i mają silnie polityczny wymiar. Sprawując je Harris odmawiała żądania kary śmierci dla oskarżonych, nieustannie powtarzała też, że z przestępczością nie trzeba walczyć twardo, ale mądrze.
Z drugiej strony w kilku kontrowersyjnych kwestiach, gdy jako prokuratorka mogłaby coś realnie zmienić na lepsze, pozostawała głęboko zachowawcza. Zwłaszcza w takich obszarach jak polityka narkotykowa, czy panująca w kalifornijskim prawie zasada "three strikes, you’re out" - skazująca osoby popełniające trzecie, nawet relatywnie drobne przestępstwo, faktycznie na dożywocie.
Ostatnio, gdy całe Stany ogarnęły protesty przeciw przemocy policji wobec czarnych obywateli, Harris przyłączyła się do nich i udzieliła im swojego poparcia. Poszła tu jednak raczej za zmieniającym się prądem opinii publicznej, niż stanęła na czele zmian.
Ze środka czy z lewej flanki?
Praca Harris jako prokuratorki krytykowana była przez lewe skrzydło Demokratów. Nominacja polityczki z Kalifornii nie zostanie w nim przyjęta z entuzjazmem. Progresywne stronnictwo partii liczyło na to, że centrysta Biden wykona wobec niego jakiś gest, wybierając jego przedstawicielkę jako kandydatkę na wiceprezydentkę.
Lewica Demokratów, mimo klęski kampanii Berniego Sandersa, ma faktycznie za sobą kilka sukcesów. Największa gwiazda tej kadencji Kongresu, Alexandria Ocasio-Cortez, wywodzi się właśnie z niego. W tegorocznych prawyborach w wielu silnie demokratycznych okręgach kandydaci lewego skrzydła pokonywali od dawna zasiadających w Kongresie kandydatów z partyjnego establishmentu. Reprezentacja lewicy Demokratów w przyszłym Kongresie zapowiada się całkiem znacząco.
Biden nie mógł postawić na Ocasio-Cortez - nie ma wymaganych 35 lat. Mógł jednak wybrać kogoś bliższego lewego skrzydła partii, niż Harris. Np. senatorkę Elizabeth Warren albo deputowaną do Izby Reprezentantów Karen Bass. Biden i przywództwo partii demokratycznej, stawiając na Harris, uznali jednak, że Trumpa pokonać będzie łatwiej z centrum, niż z lewej flanki.
W wyborach do Kongresu w 2018 roku Demokraci odzyskali kontrolę nad Izbą Reprezentantów nie dzięki lewicowym, a centrowym kandydatom. To oni odbili wcześniej głosujące na Republikanów, podmiejskie okręgi, których mieszkańcy – zwłaszcza wykształcone kobiety - nie byli w stanie znieść Trumpa i stojącej za nim Partii Republikańskiej. Duet Biden-Harris ma powtórzyć ten manewr w listopadzie.
Wszystko przed Harris
Co teraz czeka Harris? Ma dwa zadania. Po pierwsze, zmaksymalizować frekwencję wśród Afroamerykanów - grupy, której niższa niż w czasach Obamy frekwencja mogła pomóc cztery lata temu wygrać wybory Trumpowi w kilku kluczowych stanach. Po drugie, musi pokonać wiceprezydenta Mike’a Pence’a w debacie, co może dać kampanii Demokratów energię na początku wyścigu. Powinna dać radę. Przy Harris Pence, starszy, biały religijny fundamentalista, wydaje się głosem z odległej przeszłości, do której większość Amerykanów nie chce wracać.
Harris potrafi być charyzmatyczna i emanować energią, której czasem brakuje Bidenowi, złośliwie nazywanemu przez Trumpa "senny Joe". Senatorkę z Kalifornii Trump już nazwał "fałszywą Kamalą" - jego kampania przedstawia ją jako bezwzględną karierowiczkę. Czy ten obraz przyklei się do kandydatki? Harris ma bez wątpienia pewien problem w bezpośrednich, spontanicznych spotkaniach z wyborcami, nie jest typem polityczki, która od razu ze wszystkimi się zaprzyjaźnia.
Można się jednak spodziewać się, że grupy, dla których jest symbolem ich własnego awansu społecznego – kobiet, mniejszości - zaczną teraz reagować na nią znacznie bardziej entuzjastycznie. Harris, co pokazała w debetach prawyborczych i wielokrotnie w Senacie, nie boi się konfrontacji. Atakowana nie cofa się, tylko kontratakuje, na ogół dobrze przygotowanymi argumentami. Trump jej nie zastraszy. Jeśli będzie szukać wojny z Harris, to ją znajdzie.
Wygrane potyczki z ekipą prezydenta, zwłaszcza gdy ta będzie grać brudno, przysporzą Harris sympatii także tych nietrawiących Trumpa wyborców, dla których Harris nie byłaby pierwszym wyborem. Stanowisko wiceprezydenta to największy paradoks amerykańskiego systemu politycznego. W najgorszym wypadku może oznaczać cztery lata synekury bez znaczenia i polityczną śmierć. Dlatego trudno też mówić o tym, jaką politykę będzie prowadzić wiceprezydent - pole gry będzie definiował Biden i jego program.
Wiceprezydentury bywa też jednak czasem odskocznią do prezydentury. Biden ma 78 lat. Jeśli, wygra zostanie najstarszym prezydentem USA w historii. Pewnie nie będzie ubiegał się o reelekcję. Sam mówi, że chce otworzyć w Partii Demokratycznej drogę następnemu pokoleniu. Wybór Harris pokazuje, kogo widzi jako jego liderkę. Senatorka z Kalifornii może wkrótce zawalczyć o bardzo wysoką stawkę.