Tomasz Ejtminowicz, prawnik, turysta wysokogórski i współpracownik Magazynu Wirtualnej Polski - w prostych, osobistych słowach opisał, jak wygląda codzienna praca i realia finansowe Nepalczyków, których zagraniczni wspinacze wynajmują do pomocy przy wysokogórskich wyprawach. Za jego zgodą publikujemy ten tekst.
Zdobycie K2 zimą przez ekipę wspinaczy z Nepalu kończy epokę, w której ludzie urodzeni u stóp najwyższych gór świata byli traktowani - zwłaszcza przez media - jak tło wypraw himalaistów z Zachodu. Przez lata, jako tragarze, przewodnicy, byli tłem, po wczorajszym sukcesie już nigdy nim nie będą. Ale oprócz tych najlepszych z najlepszych, którzy talent i umiejętności przekuli w sukces, jest rzesza tych, którzy pracują dla innych, żeby zarobić na życie. O nich jest ten tekst.
Był jak cień. Zawsze trzy godziny przed nami. Spotykałem go w porze kolacji, w drodze na nepalski sześciotysięcznik Island Peak (6,189 m). Jadł sam i znikał.
W Chunkhung na wysokości około 5000 m. n.p.m. wpadł w śpiączkę. Lekarze z helikoptera dawali mu 10% szans na przeżycie. Kilka tygodni później w Katmandu dowiedziałem się, że się wykaraskał.
Porter. Niósł plecaki i sprzęt. Przez dziesięć dni nie zdążyłem nawet zapytać, gdzie mieszka, czy ma dziewczynę, co porabia jego rodzeństwo. Nie pamiętam, jak miał na imię.
Szerpa. Tragarz. Porter. Milczący towarzysz wyprawy.
Innym razem byliśmy z nimi umówieni w Babiyachaur. Mieliśmy razem przejść dwie przełęcze pomiędzy którymi w Hidden Valley – dolinie pułapce, bo nie ma stamtąd możliwości odwrotu bez wchodzenia na prawie 5,5 tysiąca metrów. - mróz jest około 25 stopni. No więc zjawili się - na boso, a dokładnie - w klapkach typu "kubota". Nie mieli pieniędzy by kupić sobie zwykłe adidasy przed wyjściem w góry.
A potem pięćdziesięciokilogramowy żylasty facet wiązał liną po dwa plecaki naraz, doładowywał ryż, namiot i benzynę na trzy tygodnie, razem pewnie z 90 kg, kucał, przekładał linę z podłożoną szmatką przez czoło, wstawał i… szedł. Z szelmowskim uśmiechem.
Ale na zdjęciach się nie śmieją. Patrzą w obiektyw zastygli w bezruchu.
Ten facet na zdjęciu to Asta. Mój idol. Dzięki niemu przeżyłem największą w życiu ekstazę na Lobuche Peak. Asta od wczesnej młodości latał na Mount Everest tam i z powrotem. Był w grupie Nepalczyków, którzy w bazie pod Everestem spuścili łomot ekipie Simone Moro (słynny włoski himalaista - red.). Z relacji wynika, że doszło prawie do linczu.
Nie dziwię się.
Nie dziwię się, bo przez lata wielokrotnie "białasy z Zachodu" traktowały ich jak podludzi. No i Nepalczycy nie wytrzymali.
Nie dziwię się, bo mam przed oczami wyprostowanego jak struna suchego nordyka spod Dhaulagiri, w czystych i oryginalnych ciuchach, opierniczającego porterów z butą na twarzy. Traktował ich jak parobków. Obserwowałem to kilka dni. Mieszanina pogardy i wyższości. Pewnie przypadkowo był Austriakiem.
Dla nich był kolejnym białym klientem z Zachodu, który przyjechał w ich góry.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Droga do Everest Base Campu (bazy pod najwyższą górą świata, w której trzeba założyć obóz, żeby móc ruszyć na szczyt - red.) to parodia turystyki. Gość w ponczo i sombrero z gitarą w ręku schodzący z gór, a za nim tragarz z jego plecakiem, z wzrokiem wtopionym w drogę. Człowiek cień. Gdy białasy w sombrerach z gitarami schodzą do schroniska (właściwie zakotwiczonej na skale budy z dykty), czekają na nich batony, whisky i papierosy. Potem wjeżdża - od końca licząc: zimne piwo, tort i chicken tikka butter masala.
W sumie nie wiadomo skąd się to bierze i jak wjeżdża, bo przeciętny Nepalczyk kurczaka zjada jak polski chłop w XVIII wieku - raz na Wielkanoc. W tym samym czasie porterzy siedzą skupieni w czarnym kącie wokół wątłej żarówki, wybierając rękami ryż ze wspólnego garnka. Mają czarne paznokcie, wyblakłoczerwone flyersy z kreszu i dziury w butach. Zasną zaraz tam, gdzie jedli.
Oddawanie innemu człowiekowi wytartych rozciapanych po dziesięciu latach butów z przegniłą wkładką to dziwne uczucie. Zostawiasz je vis a vis drzwi pod murkiem, lekko kiwając głową i nie tracąc kontaktu wzrokowego...
Zostawiłem.
Gdy w 2015 roku trzęsienie ziemi przewróciło do góry nogami cały Nepal i w bazach pod Everestem zginęło pod lawiną kilkanaście osób, nikt nie w mediach zająknął się o Nepalczykach. Kilkunastu pod górą i dziewięciu tysiącach w całym kraju. Google załamuje ręce nad kilkoma białymi, paroma Polakami ("straszna trauma") oraz faktem, że Everest obniżył się o trzy centymetry…
Musiało minąć wiele dekad, nim Tenzig Norgay - partner Edmunda Hillary'ego - został uznany przez białą opinię publiczną za równoprawnego pierwszego zdobywcę Czomolungmy, na Zachodzie znanej jako Everest. Dziś na K2 - Czogori - historia spina klamrą jego wysiłek.
Cześć i chwała.