Dariusz Bruncz: Dusze były, ale zabrakło pasterzowania
Zachowanie proboszcza z Załubic trudno określić nadgorliwością czy po prostu chamstwem. Żadna z tych kategorii nie pasuje. Cała sytuacja pokazuje problem o wiele głębszy – przekonanie części duchownych, że to ludzie są dla nich, a nie oni dla ludzi.
Media rozpisują się w sprawie "bezdusznego duchownego" z Załubic, który podczas mszy pogrzebowej zmarłego tragicznie 15-latka, zastrzegł, że właściwie msza się nie należy, bo zmarły siał publiczne zgorszenie… nie chodząc na lekcję religii. Nie wiem czy pojęcie "bezduszności" jest tutaj odpowiednie, choć z pewnością wyraża ogromny ładunek emocjonalny tych, którzy chcieli pożegnać swoje dziecko lub kolegę, szukali pocieszenia, a dostali pokaz… no właśnie czego?
Czasy się zmieniły. Ongiś słowa duchownego nie wywołałyby oburzenia czy protestów. Prędzej poczucie upokorzenia przed wspólnotą ("co ludzie powiedzą?"), wstydu i lęku przed wszechwładnym plebanem, który jako personel naziemny Pana Boga wie lepiej i ma prawo powiedzieć wszystko w trosce o zbawienie duszy przed i po śmierci. Pochówek czy inne czynności kościelne przez wieki były i wciąż są narzędziem dyscyplinującym zarówno religijnie i społecznie, były i gdzieniegdzie wciąż są środkiem nacisku. Ale – jak już powiedzieliśmy – tak było kiedyś. Świadomość wiernych przeszła od przedmiotowej do podmiotowej, od feudalizmu do samoświadomości wiary, a w wariancie optymistycznym do refleksji o królewskim kapłaństwie wszystkich ochrzczonych, nieodwołalnej i niezmywalnej godności powołania wszystkich, którzy przyjęli sakrament chrztu.
Zatrybiło coś innego
Często jednak bywa tak, że drogi teologii i rozumnego duszpasterstwa się rozchodzą – rozjeżdża je albo ignorancja, albo nieuporządkowany intelektualnie duchowny, zwykła ludzka głupota, znieczulica czy wspomniana na początku bezduszność. Jak było w tym przypadku? Być może wszystko po trochu lub też zatrybiło coś zupełnie innego. Pewne jest jedno - zachowanie duchownego (cokolwiek nim powodowało) jest przykładem duszpasterskiej kapitulacji, braku wyczucia chwili i spektaklem antyewangelizacyjnym – jeśli ktoś zasiał zgorszenie, sprowadził Kościół do punktu usługowego i dał zły przykład wiernym powierzonym jego opiece, to był to pogrzebowy celebrans. Żaden świecki mistrz ceremonii nie pozwoliłby sobie na takie zachowanie, a jednak od duchownego można wymagać i oczekiwać więcej – zdewastowanie uroczystości pogrzebowej, która powinna przynieść choć krople ukojenia, to trauma dla rodziny i choćby najszczersze pokajanie proboszcza niczego tutaj nie zmieni. Póki co.
Warto podkreślić ważny fakt: nowy biskup warszawsko-praski Romuald Kamiński stanął na wysokości zadania. Zrobił to, co należy. Osobiście pojechał do Załubic i zajął się sprawą. Nie wysłał kurialnych urzędników frasobliwie pochylających się nad problemem, ale zmierzył się z naprawdę paskudną sprawą. W końcu każdy kapłan w Kościele rzymskokatolickim pełni służbę w parafii na zlecenie i niejako w zastępstwie biskupa ordynariusza, a zachowanie kapłanów idzie na konto biskupa i całej diecezji. Najwyraźniej odrobiono lekcje z kościelnego zarządzania kryzysowego, skoro rozwiązania ewidentnie zawinionego przez urzędnika kościelnego konfliktu, podejmuje się biskup, w dodatku ordynariusz. Jeszcze nie tak dawno w diecezji warszawsko-praskiej, a było to w kontekście burzy wokół ks. Lemańskiego i nie tylko, ordynariusz Hoser wysyłał przedstawiciela/-li kurii, raz nawet biskupa pomocniczego. Na szczęście nowy biskup postanowił "pobrudzić" sobie ręce i zadziałał jak (dusz)pasterz. Zauważył to również prymas Polski abp Wojciech Polak.
Kościół przestał być szpitalem polowym
Zachowanie proboszcza trudno określić nadgorliwością czy po prostu chamstwem. Żadna z tych kategorii nie pasuje. Cała sytuacja pokazuje problem o wiele głębszy – przekonanie części duchownych (mam nadzieję, że zdecydowanej mniejszości), że to ludzie są dla nich, a nie oni dla ludzi. Przekonanie zaszczepiane w hermetycznych seminariach i w pielęgnowanym również przez świeckich klerykalizmie, który tłumi, zagłusza, a czasami nawet zabija odpowiedzialne, mądre duszpasterstwo, a więc pasterzowanie duszy.
Tutaj dusze były, ale zabrakło pasterzowania. Kościół – by posłużyć się narracją papieża Franciszka – przestał być w tym momencie szpitalem polowym dla zranionych, narażając się na utratę zaufania. Stąd też w całym tym nieszczęściu, podnoszą na duchu działania i słowa tych duchownych, którzy na co dzień są rzeczywistymi pasterzami solidarnie stojącymi w trudnych chwilach przy tych, których im powierzono.
W miejscowości dotkniętej zgorszeniem zasianym i rozsianym przez proboszcza, przydałby się dobry i doświadczony rekolekcjonista, także dla proboszcza. A może i nowy proboszcz?
Dariusz Bruncz dla WP Opinie