Chrześcijaństwo umiera. Diagnoza autora bestsellera: winna jest liberalna demokracja
Od dawna już żadna książka na temat religii nie spotkała się z takim zainteresowaniem jak „Opcja Benedykta” amerykańskiego dziennikarza Roda Drehera. Jego proroctwo brzmi: chrześcijaństwo na Zachodzie umiera. A co z Polską?
„Opcja Benedykta” przebojem zdobyła listę bestsellerów New York Timesa. I jak na ironię choć opisuje upadek chrześcijaństwa, jest przedmiotem ożywionych sporów i debat w wielu zachodnich państwach. Czy prawdą jest, jak napisał David Brooks, recenzent magazynu „NYT”, że to „najważniejsza książka dekady”, czy jest to chwyt marketingowy, pozostaje pytanie otwartym. Faktem jest, że jeśli chodzi o śmiałość diagnoz, wyrazistość i przenikliwość ocen Dreher ma niewielu sobie równych.
Czy jego książka spotka się z równym zainteresowaniem w Polsce, gdzie właśnie się ukazała? Czy i tu wywoła równie szeroką i namiętną dyskusję jak za oceanem czy choćby we Włoszech? Wątpię. Może dlatego, że opisany przez amerykańskiego publicystę fenomen rozkładu, uwiądu, upadku tradycyjnego chrześcijaństwa i wspólnot religijnych w Polsce jeszcze na taka skalę na pewno nie występuje. Religia jest wciąż u nas ważnym punktem odniesienia, chrześcijanie mają znaczący wpływ na politykę i mniejszy, choć rzeczywisty, na kulturę. Z drugiej strony może to właśnie polski czytelnik, a ściślej polscy chrześcijanie powinni czytać Drehera ze zdwojoną uwagą? Czytać i zastanawiać się, czy istnieje szansa ucieczki przed owym, wydawać się może, nieuchronnie nadciągającym, łamiącym wszystko walcem bezreligijności.
Pesymistyczny realizm
Na pewno pierwszym warunkiem jakkolwiek rozumianej strategii obronnej musi być realistyczna ocena faktów. To właśnie wyróżnia Drehera od wielu innych, katolickich i konserwatywnych autorów. Publicysta, który przeszedł zresztą z katolicyzmu na prawosławie, nie pozostawia żadnych złudzeń: chrześcijaństwo na Zachodzie znajduje się w stanie śmiertelnej zapaści. Nie ma tu mowy ani o żadnej „wiośnie Kościoła”, ani innych opowieści tyleż krzepiących, co nieprawdziwych. „Zmiany, jakie współcześnie zaszły na Zachodzie, zrewolucjonizowały wszystko, nawet Kościół. Kościół przestał formować dusze, a dba wyłącznie o swoje potrzeby (…) Nienotowana nigdy wcześniej liczba młodych Amerykanów twierdzi, że nie należy do żadnego Kościoła. Według Centrum Badawczego Pew, jedna na trzy osoby w wieku 18-29 lat nie wyznaje żadnej religii, o ile kiedykolwiek ją wyznawała”.
Problem leży nie tylko w liczbach, ale też, pokazuje Dreher, w wewnętrznej sekularyzacji samych wspólnot chrześcijańskich. Większość ich młodych wyznawców wyznaje formę papkowatej pseudoreligii, którą naukowcy nazwali „moralistycznym deizmem terapeutycznym”. Najkrócej mówiąc sprowadza się on do przekonania, że głównym celem Boga, o ile istnieje, jest zapewnienie człowiekowi dobrego samopoczucia.
Zgodnie z tą pseudoreligią, współczesną wersją dawnych nauk Jeana Jacquesa Rousseau, ludzie są z natury dobrzy i z definicji idą po śmierci do nieba. Nie ma tu mowy ani o Bogu jako o Sędzim, ani o karze za grzechy, ani o potrzebie ofiary i tym bardziej przebłagania. Bóg jest łaskawie tolerowany, ale pod jasno określonymi warunkami: nie wolno mu wtrącać się w życie człowieka i nie wolno Mu surowo go oceniać.
Zobacz "Bp Pieronek: nasze chrześcijaństwo to wydmuszka, błąd jest w nas"
Jak wynika z różnych badań zaledwie 40 procent badanych w wieku 18-23 Amerykanów przyznaje się do tego, że w sprawach moralności kieruje się Biblią! I mowa tu o państwie, które wciąż uważane jest za jedno z najbardziej religijnych na świecie. Czytając te ponure i pesymistyczne prognozy i analizy, widać jak powierzchowny i złudny był optymizm tych obserwatorów, który upatrywali znamion odrodzenia religijnego w tłumach przychodzących na spotkania z Janem Pawłem II.
Totalitarny rys demokracji
Być może najbardziej wstrząsające fragmenty książki Drehera dotyczą jednak czegoś innego. Nie statystyki i analizy socjologiczne są jej największą siłą.
Autor „Opcji Benedykta” pierwszy raz tak wyraźnie pokazuje, co praktycznie oznacza kurczenie się znaczenia religii dla tych, którzy chcą pozostać prawdziwymi chrześcijanami. Jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało, Dreher wskazuje na totalitarne rysy współczesnej demokracji i na narastające niebezpieczeństwo nowych antychrześcijańskich prześladowań. „Ortodoksyjnym wierzącym coraz trudniej wytrwać w miejscu pracy w miarę, jak słabnie przywiązanie Ameryki do wolności religii. Postępowcy kwitują szyderczym uśmiechem skargi na dyskryminację czy prześladowanie chrześcijan. Nie wierz im. Większość ekspertów, z którymi rozmawiałem na ten temat, mówiła otwarcie dopiero wtedy, gdy obiecałem, że nie zdradzę ich nazwisk. Są przerażeni, że za wypowiadane dziś słowa, jutro zapłacą karierą. (…) W miarę rozszerzania się planów kręgów LGBT, szeroka interpretacja przepisów antydyskryminacyjnych wypycha chrześcijan tradycjonalistów z rynku pracy, a świat korporacji staje się coraz bardziej wrogi chrześcijańskim dewotom, traktując ich jak zagrożenie dla środowiska”.
Metoda wykluczenia jest prosta i morderczo skuteczna. Skoro aktywiści LGBT domagają się zrównania związków homoseksualnych i naturalnych, to każda moralna krytyka ich zachowania i związana z tym odmowa akceptacji okazuje się dyskryminacją. A dla tych, którzy dyskryminują innych, nie ma miejsca w nowym wspaniałym świecie liberalnej demokracji.
Konsekwentnie chrześcijanie wyznający tradycyjną moralność, zgodnie z którą akty homoseksualne są wewnętrznie nieuporządkowane i grzeszne, a aborcja to zabójstwo dziecka nienarodzonego, muszą zostać wykluczeni ze wspólnoty zawodowej. I tak wyklucza się ich z grona adwokatów, lekarzy, psychologów, nauczycieli akademickich, urzędników federalnych, wychowawców, a nawet właścicieli hoteli czy piekarzy. Żeby robić karierę zawodową, musieliby zaakceptować to, że relacje homoseksualne są moralnie równie właściwe i dopuszczalne jak związki damsko-męskie. Kto tego nie robi, musi się liczyć z nagonką, szyderstwem, ostatecznie zwolnieniem z pracy. To samo w coraz większym stopniu dotyczy zwolenników obrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, którzy potępiają moralnie aborcję i eutanazję.
Niemal z dnia na dzień rośnie napięcie między wartościami świeckiego liberalizmu, z jego radykalnym hedonizmem, kultem emancypacji jednostki, aprobatą dla pożądania, a tradycyjną moralnością chrześcijan, która nakazuje posłuszeństwo objawionemu z Nieba Słowu Boga. Już dawno nie jest to walka o tolerancję dla rzekomo prześladowanych mniejszości seksualnych: dziś to one dyktują przebieg debaty publicznej. Od chrześcijan domagają się tego, co od wszystkich: pełnej akceptacji. Jeśli tej nie ma, gotowi są używać dla jej uzyskania instrumentów przymusu państwowego.
Szczególnie dramatyczny wpływ ma ta sytuacja na wychowanie dzieci. Skoro państwo liberalne uznało, jak to się stało na mocy decyzji amerykańskiego Sądu Najwyższego w 2015 roku, że związki homoseksualne i naturalne są sobie równoważne, to będzie próbowało i próbuje, narzucić ten nowy paradygmat systemowi wychowania. „W nadchodzących latach chrześcijanie odczują coraz silniejsza presję, aby zabierać dzieci ze szkół publicznych. Świeckie szkoły prywatne oferują czasem lepsze wykształcenie, ale ich etos moralny i duchowy wcale nie jest lepszy niż w szkołach państwowych.”
Z roku na rok rośnie nacisk państwa na wprowadzanie obowiązkowych programów edukacji seksualnych, które mają wychować dzieci w duchu przeciwnym do tradycyjnie chrześcijańskiego. Stopniowo strefa wolności, w której rodzice mogą być pewni, że ich dzieci nie będą uczone moralnej dopuszczalności aborcji czy akceptacji dla homozwiązków lub przekonywane, że wybór płci jest podstawowym prawem człowieka, jest coraz mniejsza.
Śladem czeskich dysydentów
Co w takiej sytuacji robić? Dreher pokazuje kilka pozytywnych wzorców. Mnie najbardziej poruszyły te fragmenty, kiedy to amerykańskim chrześcijanom daje za wzór …czeskich dysydentów. Doprawdy, dość to makabryczne: jeśli uznać słuszność analiz Amerykanina okazałoby się, że presja ze strony dzisiejszego świeckiego liberalizmu jest nie mniej potężna i niebezpieczna dla tożsamości chrześcijańskiej niż nacisk wywierany przez komunistów w Czechach w latach 70. i 80. XX wieku.
Wiem, że dla wielu czytelników te analizy mogą brzmieć szokująco. Jak to, Ameryka, państwo wolności i swobody słowa jawi się jako nowe wcielenie światowego zamordyzmu? Czy ktoś tu nie przesadza? Ktoś z nas nie kpi? Niestety, obawiam się, że nie. Lektura Drehera każe dramatycznie zrewidować dotychczasowy punkt widzenia.
Współczesna Ameryka w coraz mniejszym stopniu jest przywódczynią wolnego świata, a w coraz większym stopniu jawi się jako imperium opanowane przez ideologię agresywnego, świeckiego liberalizmu. Dreher dostrzega i docenia zmianę, jak nastąpiła wraz ze zwycięstwem Donalda Trumpa, tyle że widzi w nim tylko chwilowe zahamowanie pochodu wielkiej, liberalnej rewolucji. Dzięki Trumpowi chrześcijanie zyskali może trochę oddechu, ale w żadnym wypadku nie było to prawdziwe odwrócenie tendencji.
Powrót do korzeni wiary
Co jednak w takiej sytuacji robić? Jak nie ulec rozpaczy? Co poza biadoleniem i rezygnacją proponuje amerykański autor? „Napisałem >>Opcję Benedykta<<, aby obudzić Kościół i zachęcić go do działania. Niech gromadzi siły, póki jeszcze czas. Jeśli chcemy przetrwać, musimy wrócić do korzeni naszej wiary, zarówno w zamiarach jak i praktyce.. (…)”.
Opcja Benedykta to inaczej uznanie prymatu zasad wynikających z klasycznej tradycji chrześcijańskiej, to pójście drogą świętego Benedykta, ojca zachodniego monastycyzmu z VI wieku, który odpowiedział na upadek cywilizacji rzymskiej, tworząc zgromadzenie zakonne i przekazując dziedzictwo. Być może najpiękniejsze są te stronice książki, na których Dreher opisuje swoje odwiedziny w niedawno założonym na nowo klasztorze benedyktynów w Nursji, mieście, skąd wywodził się wielki święty ojciec Zachodu. Proste praktyki ascetyczne, porady duchowe, troska o duszę i modlitwę – wszystko to promieniuje wielką mocą. Rozmowy z mnichami, z ludźmi, którzy na początku XXI wieku wbrew całej współczesnej cywilizacji, rezygnując ze zdobyczy technologii i przyjemności postanowili żyć zgodnie z zasadami sprzed piętnastu wieków, to chyba największe źródło nadziei.
Radość i smutek Polaków
Dziwne uczucia musi mieć polski czytelnik po lekturze książki Drehera. Nie jest to ani po prostu traktat filozoficzny, ani esej teologiczny, ani rozprawa socjologiczna lub reportaż dziennikarski. Raczej osobliwa mieszanka tego wszystkiego. Jednak nie mniej osobliwe są wnioski i konsekwencje. Dawnej Ameryki, z silnym przywiązaniem do religii i Boga, już nie ma. Dreher nie pisze o tym, jaki musi to mieć wpływ dla całej zachodniej, chrześcijańskiej cywilizacji. Czy coś takiego zresztą w ogóle jeszcze istnieje? Po książce amerykańskiego publicysty trudno nie mieć wątpliwości.
Polscy chrześcijanie muszą się z jednej strony cieszyć: powtarzam, kryzys religijny na taką skale wciąż jest jeszcze od Polski daleko. Ale z drugiej strony smucić: jeśli obraz rysowany przez Drehera jest prawdziwy, to cywilizacja chrześcijańska utraciła jedną ze swych najważniejszych podpór. Jakie będą tego skutki, łatwo przewidzieć.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl