Cały świat patrzy na Tajlandię. "Żeby się uratować, te dzieci muszą zejść pod wodę. Są dzielne"
Ci chłopcy są piekielnie mocni psychicznie. To dzięki temu przetrwali – tak o młodych Tajach uwięzionych w jaskini mówi znakomity nurek jaskiniowy Krzysztof Starnawski.
Po dziesięciu dniach ratownicy odnaleźli 12 młodych piłkarzy i ich trenera. Tajowie zeszli do kompleksu jaskiń Tham Luang Nang Non położonych na północy kraju. Wkrótce po ich wejściu, jaskinia została zalana przez ulewny deszcz. Dotarcie do chłopców nie jest jeszcze równoznaczne z ich uratowaniem. Przed ratownikami najtrudniejsze zadanie – muszą znaleźć sposób, jak bezpiecznie wydobyć ich na powierzchnię. O trudnościach związanych z akcją ratunkową Wirtualna Polska rozmawia z Krzysztofem Starnawskim, czołowym nurkiem jaskiniowym świata. Prowadzony przez niego zespół odkrył w 2016 r. najgłębszą zalaną jaskinię na świecie, o udokumentowanej głębokości 404 m. To Hranicka Propast w Czechach, w pobliżu miasta Hranice na Morawach.
Paweł Wiejas: Jakie według pana będą najbliższe działania ratowników?
Krzysztof Starnawski: Pierwsze, co muszą zrobić, to jak najszybciej dostarczyć chłopakom jedzenie, czystą wodę, lekarstwa, odżywki i ubrania. Po kilkunastu dniach przebywania pod ziemią to dla nich najważniejsze. Potrzebne będzie również rozbicie niewielkiego obozu, w którym odszukani będą mogli spędzić nawet parę miesięcy, bo nawet tyle może potrwać zanim zostaną wydobyci na powierzchnię.
Kilka miesięcy? To w tym przypadku niemal jak wieczność.
Rzeczywiście długo, ale w tym przypadku wszystko zależy od tego czy nie dojdzie do kolejnych opadów i od tego, jak wydajne są pompy, którymi dysponuje ekipa poszukiwawcza. Trzeba pamiętać, że pora deszczowa kończy się mniej więcej we wrześniu, a wody powoli opadają przez wrzesień i październik. Tu nic nie będzie proste. Nawet rozbicie obozu na niewielkiej, pokrytej błotem półce skalnej, na którym koczują te dzieciaki, to już poważne wyzwanie.
A jak od strony technicznej może wyglądać sama akcja ratunkowa?
Możliwy, i na pewno rozpatrywany, ale również najkosztowniejszy, jest wariant dowiercenia się do nich z góry. Ze względu na trudny teren trzeba by na to wydać fortunę, ale teraz, gdy świat usłyszał o dramacie młodych Tajów, ze znalezieniem pieniędzy nie powinno być problemu. Najbardziej prawdopodobny wydaje mi się jednak drugi scenariusz – chłopcy zostaną nauczeni korzystania z aparatów oddechowych. Nie chodzi oczywiście o jakiś zaawansowany kurs, ale podstawy: przedmuchanie aparatu, wyrównanie ciśnienia.
Zakładając, że będzie realizowany właśnie ten wariant, to ratowany będzie pokonywał trasę w asyście nurka. Tylko wtedy będzie możliwość stałego monitorowania stanu "podopiecznego" oraz samego sprzętu. To ważne, gdyby zaszła konieczność przedmuchania aparatu czy wyrównania ciśnienia, z czym dziecko po prowizorycznym kursie, w silnie stresujących warunkach, może sobie nie poradzić.
Nie brzmi to jakoś szczególnie skomplikowanie.
Rzeczywiście, samo nurkowanie nie będzie odbywać się na dużej głębokości. Głębokość, na jakiej będzie odbywał się ewentualny transport, to wedle analiz profilu jaskini, od kilku do 15 metrów. Jest to głębokość, na której może nurkować nawet niedoświadczony nurek. Problemem jest samo przenurkowanie długiej jaskini - trudne technicznie, przy niemal zerowej widoczności, krętych korytarzach, przy silnych prądach. To może być skrajnie niebezpieczne zarówno dla dzieci, jak i dla ratowników.
Na trasie występuje jedno poważne przewężenie, w którym może być koniecznie oddzielenie się ratownika od nurkującego z nim chłopaka. To byłby najgroźniejszy moment.
Nadzieję, że wszystko zakończy się szczęśliwie, pokładam w tym, że chłopcy są w zaskakująco dobrej kondycji psychofizycznej, a przecież przez kilkanaście dni nawet nie byli pewni, że ktoś ich szuka, że do nich dotrze. W takich warunkach trudno trzymać nerwy na wodzy. Trzeba być naprawdę mocnym psychicznie, żeby się nie załamać. Myślę, że tu dużą rolę odegrało to, że te tajlandzkie dzieciaki są niesamowicie zahartowane przez życie, bo nie jest ono dla nich łatwe. A teraz dodatkowo zahartowała ich ta sytuacja. Dużą zasługę w tym, że się nie załamali, można prawdopodobnie przypisać ich trenerowi.
Czy te kilkanaście dni pod ziemią chłopcy spędzili w całkowitej ciemności? To musi być przerażające.
Mieli jakieś źródło światła Ale nie zmienia to faktu, że większość czasu musieli spędzić w absolutnej ciemności, bo światło trzeba gasić i zapalać tylko wtedy, gdy jest rzeczywiście potrzebne.
Trudno wyobrazić sobie jak w ogóle mogło dojść do takiej sytuacji.
Mnie przytrafiło się coś podobnego, pomimo, że mam duże doświadczenie. Przy obfitych opadach jaskinie błyskawicznie napełniają się wodą. Dosłownie słyszałem jak w moją stronę nadciąga fala. Towarzyszy jej charakterystyczny łoskot. Na szczęście byłem blisko wyjścia, ale woda potrafiła zalać w ciągu godziny-dwóch nieckę długą na 100 metrów, a szeroką na 50. To potworna siła.
Czy w Tajlandii brakuje doświadczonych nurków i dlatego była potrzebna pomoc z zagranicy?
Doświadczonych nurków na pewno nie brakuje. Działania nurkowe w Tham Luang są jednak skrajnie trudne ze względu na niemal zerową widoczność i fakt, że jaskinia nie jest przeznaczona do nurkowania - nie jest zaporęczowana, nie posiada dokładnego profilu. W normalnej sytuacji, przy takiej widoczności, nurkowie po prostu rezygnują z działania i czekają na poprawę warunków. Tutaj, niestety, czekać nie można, dlatego też trzeba nurkować w warunkach, które kompletnie się do tego nie nadają. Dlatego też niewielu jest ludzi, którzy podjęliby się takiej akcji. Jeśli nurkowie, którzy są na miejscu, nie będą w stanie sobie poradzić albo ulegną kontuzji, będą skrajnie zmęczeni czy też z innych powodów nie będą mogli kontynuować działań, nie wykluczam, że zostanę poproszony o interwencję.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl