Bernard-Henri Lévy: Wybieranie stron na wojnie z islamem
Musimy nazywać rzeczy po imieniu. Islamista może być muzułmaninem zagubionym albo sprowadzonym na manowce, ale on czy ona wciąż pozostaje muzułmaninem. Musimy przestać powtarzać do znudzenia, że ci muzułmańscy odszczepieńcy "nie mają nic wspólnego z islamem". Innymi słowy, musimy uznać, że skoro dwa rodzaje islamu sczepione są w walce na śmierć i życie, a polem bitwy jest cała planeta i zagrożone są przyjęte na Zachodzie wartości, to ich walka nie jest sprawą wyłącznie muzułmanów - pisze francuski filozof Bernard-Henri Lévy. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w Opiniach WP, w ramach współpracy z Project Syndicate.
Musimy nazywać rzeczy po imieniu. Musimy przestać powtarzać do znudzenia, że ci muzułmańscy odszczepieńcy "nie mają nic wspólnego z islamem". Musimy uznać, że skoro dwa rodzaje islamu sczepione są w walce na śmierć i życie, a polem bitwy jest cała planeta i zagrożone są przyjęte na Zachodzie wartości, to ich walka nie jest sprawą wyłącznie muzułmanów - pisze francuski filozof Bernard-Henri Lévy. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w Opiniach WP, w ramach współpracy z Project Syndicate.
Niedawno premier Francji Manuel Valls trafnie mówił, że dla dżihadyzmu nie ma dobrego usprawiedliwienia. Ale odrzucać kulturę usprawiedliwiania - mówił Valls - znaczy też powstrzymywać się przed pokusą skupiania się na tłumaczeniu pobudek dżihadystów.
Valls miał znowu rację 4 kwietnia, kiedy ostrzegał przed zagrożeniem ideologicznego zwycięstwa salafizmu, doktryny stanowiącej podbudowę dżihadu, która bierze Europę (a w ramach niej Francję) za najlepszy teren do nawracania na islam.
Kolejne rządy Francji przez ponad trzy dekady zrzekały się odpowiedzialności angażowania w tę debatę. Jednak choć bierność w krótszej perspektywie zapewniała społeczny spokój, równocześnie na wielu obszarach francuskich miast pozwoliła zakorzenić się wartościom innym niż republikańskie. Tej sytuacji towarzyszyła celowa ślepota, ponieważ rządy odmawiały uznania, że wojowniczy islamski fundamentalizm to tak naprawdę islamo-faszyzm, trzecia odmiana totalitaryzmu na świecie, którą wytrwali krytycy piętnowali od ćwierćwiecza.
Współudział i wsparcie tej klęsce systemu dała krótkowzroczność zwyciężająca na obu krańcach politycznego spektrum. W 2012 Marine Le Pen, przywódczyni skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, zestawiła ze sobą dwa symbole religijne (żeby oba potępić), to znaczy żydowską jarmułkę i polityczny emblemat jakim jest muzułmański kwef. Z kolei jeszcze w tym miesiącu, senator Zielonych Esther Benbassa stwierdziła, że spódniczka mini wyobcowuje nie mniej niż muzułmański czador. Czy w ten sposób Le Pen i Benbassa nie budowały akceptacji dla pewnego rodzaju barbarzyństwa, którego ulotna ludzka twarz nigdy nie powinna przesłonić faktu, że ludzie zabijają, okaleczają i gwałcą właśnie w imię religii?
Możliwość uogólnienia problemu to szeroko znana przewaga radykałów nad umiarkowanymi, działająca na zasadzie głośniejszego krzyku. Tak samo jak w czasie rewolucji francuskiej Góra zagłuszyła Żyrondystów na Zgromadzeniu Prawodawczym, tak wściekli dżihadyści zagłuszają wielką liczbę muzułmanów, którzy chcą tylko, żeby pozwolić im praktykować swoją wiarę w pokoju i szacunku dla innych i prawa.
Wreszcie dochodzi do tego bojaźliwe chowanie głowy w piasek zauważalne u naszych przywódców w momentach, kiedy tylko religijni fanatycy piętnują kogoś, kto ich uraził. Wczoraj był to indyjski powieściopisarz Salman Rushdie, a dzisiaj jest algierski autor Kamel Daoud. W takich chwilach pierwszym odruchem zbyt wielu liderów jest ponowne napiętnowanie ofiary przez sugerowanie, że same się o to prosiły.
Rezultat jest za każdym razem oczywisty: uspokojenie brutalnego radykalizmu jedynie zachęca do dalszych podobnych działań. W konsekwencji przebywamy w niezadeklarowanym stanie wyjątkowym na płaszczyźnie intelektualnej, który, co godne pożałowania, dał przyczynek do stanów wyjątkowych obwoływanych przez nasze rządy w następstwie ataków terrorystycznych.
Żeby sobie z tym poradzić, trzeba przede wszystkim mówić i działać wbrew temu, jak dotychczas mówiono i działano. A konkretnie, musimy nazywać rzeczy po imieniu. Islamista może być muzułmaninem zagubionym albo sprowadzonym na manowce, ale on czy ona wciąż pozostaje muzułmaninem. Musimy przestać powtarzać do znudzenia, że ci muzułmańscy odszczepieńcy "nie mają nic wspólnego z islamem".
Innymi słowy, musimy uznać, że skoro dwa rodzaje islamu sczepione są w walce na śmierć i życie, a polem bitwy jest cała planeta i zagrożone są przyjęte na Zachodzie wartości, to ich walka nie jest sprawą wyłącznie muzułmanów.
Jak tylko uda nam się to zrobić, musimy poświęcić się ustaleniu, rozplątaniu i ujawnieniu sieci islamskiej nienawiści i terroru z równą mocą i pomysłowością, jakie teraz przykładane są do odkrywania globalnych spisków osób unikających podatków. Jak długo będziemy musieli czekać na aferę Panama Papers salafizmu? Co powstrzymuje wielkie dzienniki przed wydobyciem z ciemnej sieci ("dark web" - część internetu pozwalająca działać w pełni anonimowo, utożsamiana zwykle z działalnością przestępczą - przyp. red.) Mossacków Fonseców światowego dżihadu i ich przestępczych przykrywek finansowych?
Musimy także wspierać, zachęcać i zbroić ideologicznie muzułmanów, którzy odrzucają islam nienawiści na rzecz islamu szanującego kobiety, ich twarze i prawa, jak również w ogóle prawa człowieka. Czy nie to właśnie zrobiliśmy w nieodległej przeszłości wobec odważnych ludzi, których nazywaliśmy opozycjonistami w świecie sowieckim? I czy nie mieliśmy wówczas racji ignorując tych, którzy mówili nam, jakoby opozycjoniści byli w mniejszości, która nigdy, przenigdy nie przetrwa wobec żelaznego światopoglądu komunizmu?
To oznacza chronienie i bronienie Daouda (żeby użyć bieżącego przykładu), frankofońskiego pisarza muzułmańskiego pochodzenia, który zasugerował, że szukający azylu w Europie powinni nauczyć się doceniać europejskie wartości. Z tego powodu Daoud obłożony został podwójną fatwą (islamskim wyrokiem - przyp. red.). Jedną od swoich "braci zamachowców", używając określenia francusko-algierskiego dziennikarza Mohameda Sifaoui, a drugą od garstki podobno progresywnych i antyrasistowskich francuskich intelektualistów, którzy oskarżyli go o "przetwarzanie najbardziej oklepanych klisz orientalizmu", kiedy ten wzywał arabskich mężczyzn o poszanowanie godności kobiet.
Prawdziwi antyrasiści, antyimperialiści i wyznawcy republikańskiej demokracji muszą wziąć stronę islamu umiarkowania i pokoju w jego wojnie z przestępczym islamem salafitów. To jest wojna światopoglądowa, teologiczna i polityczna, wojna która dzieli w poprzek światy, kultury i to, co trafnie nazywamy cywilizacjami, zaczynając od zapomnianych dzielnic Francji, a kończąc na tych terenach - na przykład Kurdystanie, Maroko, Bośni czy Bangladeszu - gdzie oświecony islam pozostaje żywy i ma się dobrze. To, ogólnie rzecz biorąc, jest nasze pilne zadanie. To jest nasza wojna.
Bernard-Henri Lévy
Tłumaczenie: Mikołaj Golubiewski
Copyright: Project Syndicate, 2016