To jest początek. Czyli koniec. Doszliśmy do ściany. Zaledwie parę dni nam zostało ze starego roku i tylko kilka kroków do końca wielkiego marzenia pokoleń Polaków o wolnej, demokratycznej i zamożnej Polsce należącej do cywilizowanego Zachodu.
Niestety wiele wskazuje, że od nas zależy to w coraz mniejszym stopniu. Porwał nas nurt procesu, który - jak często bywa - zapewne nie tak miał wyglądać, lecz trudno mu się oprzeć. Bo polityka to gra, w której wynik jest zawsze inny, niż ktokolwiek planował.
Proces polityczny przypomina pogodę. Trudno jest przewidzieć, co się stanie, ale dość łatwo powiedzieć, w jakim kierunku zmierzamy. W grudniu nikt nie przewidzi lipcowych temperatur, ale wszyscy wiemy, że latem będzie cieplej. Tak samo nikt nie przewidzi, jaki konkretnie będzie za rok stan polskiej demokracji, naszych relacji z Zachodem i Wschodem, swobód obywatelskich, praworządności, gospodarki, mediów, nierówności, ale dość łatwo powiedzieć, czego będzie mniej, a czego więcej.
Do i od konstytucji
Jeden z polskich paradoksów jest taki, że parę pokoleń polskich demokratów wychowało się w kulcie dyktatury i tkwi w nim do dziś. Peerelowscy dysydenci przeciwstawiali ówczesnym porządkom kult II RP Piłsudskiego, więc na nim wyrosła świadomość III RP.
Siła tego kultu jest taka, że nawet marszałek Kidawa-Błońska, prawnuczka Stanisława Wojciechowskiego, drugiego prezydenta RP obalonego przez Zamach Majowy, składa w III RP kwiaty pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego, przywódcy puczu, który zbrojnie usunął jej pradziadka z urzędu.
To pokazuje, że nie tylko w odczuciu ludowym, ale również w oczach najściślejszej liberalno-demokratycznej elity, zamach stanu, dyktatura, łamanie konstytucji, używanie aparatu państwa do walki z opozycją, nie są w Polsce oczywistą zbrodnią. Jest jakiś ponury paradoks w fakcie, że dużo gwałtowniej spieramy się o zasługi i winy Polańskiego, niż o zasługi i winy Piłsudskiego.
Ale nie chodzi tylko o Piłsudskiego. Kilka dni temu Waldemar Kuczyński, "zausznik" i minister premiera Mazowieckiego, napisał na tweeterze, że robiąc zamach stanu gen. Augusto Pinochet "wkroczył by ratować Chile przed losem Kuby. Miał zbrojną, lewicową rebelię, której nie dałoby się stłumić głaskaniem."
Jeżeli jeden z akuszerów polskiej demokracji tak łatwo rozgrzesza krwawy zamach stanu, zabicie głowy państwa, masowe mordy, tortury i gwałty w pinochetowskich więzieniach, to trudno się dziwić, że tak wielu Polaków spokojnie przyjmuje politykę tłumienia oporu sędziowskiej "specjalnej kasty", którą też trudno zmienić "głaskaniem".
Polski problem z modelem zachodnim ma niestety charakter kulturowy. Kluczowy jest ogólnie dość lekki stosunek do konstytucjonalizmu, trójpodziału władzy, rządów prawa, praw człowieka i całego ładu liberalno-demokratycznego.
Gdy demokraci bronią sędziego Pawła Juszczyszyna zawieszonego przez prezesa sądu, mało kto pamięta, że konstytucja wyraźnie tego zabrania (art.180 pkt 2: "Złożenie sędziego z urzędu, zawieszenie w urzędowaniu, przeniesienie do innej siedziby lub na inne stanowisko wbrew jego woli może nastąpić jedynie na mocy orzeczenia sądu i tylko w przypadkach określonych w ustawie.").
A jeszcze mniej osób pamięta, że trick pozwalający obejść przepis konstytucji wprowadził do prawa rząd Jerzego Buzka, w którym Waldemar Kuczyński był doradcą ekonomicznym premiera, Leszek Balcerowicz ministrem finansów, Lech Kaczyński ministrem sprawiedliwości, a Zbigniew Ziobro jednym z jego zastępców.
To koalicja AWS-UW (z której wyrosła PO) uchwaliła ustawę o ustroju sądów dającą prezesom i ministrowi niezgodne z konstytucją prawo zarządzenia natychmiastowej "przerwy w czynnościach służbowych sędziego aż do czasu wydania uchwały przez sąd dyscyplinarny".
"Przerwa w czynnościach służbowych" znaczy oczywiście tyle, co zakazane przez konstytucję "zawieszenie" sędziego, ale nikt tego przepisu nie skarżył do Trybunału, bo między rokiem 1997, gdy uchwalona została konstytucja, a 2001, gdy uchwalono ustawę o ustroju sądów, przez Polskę przeszła pierwsza fala populistycznego "praworządnościowego wzmożenia". Jej twarzą był Lech Kaczyński, ale dzisiejsza opozycja nie protestowała, a społeczeństwo było zadowolone.
Od demokracji do sanacji
Właśnie wtedy, po dekadzie trudnego marszu "ku demokracji", którego wyrazem była nowa konstytucja, III RP zaczęła przyspieszający z kadencji na kadencję marsz "od demokracji" w jej zachodnim, liberalnym wariancie z silnymi rządami prawa, prawami obywatelskimi i twardym trójpodziałem władz. Gdy bowiem minister lub powołany przez ministra prezes może "odsunąć od obowiązków" sędziego, rząd zyskuje prawo do sprawowania nadzoru nad władzą sądowniczą i konstytucyjna równowaga władz słabnie.
Dwie dekady później liczne kroczki robione przez kolejne rządy i dramatycznie radykalne susy robione przez pisowską większość po obezwładnieniu Trybunału Konstytucyjnego, doprowadziły Polskę do ustrojowego przełomu. Konstytucja i konstytucyjne gwarancje, a zwłaszcza trójpodział władz stały się jak brytyjska królowa - czczone i fetowane ze względów symbolicznych, ale fasadowe w praktyce i politycznie bezsilne.
Praktyka obezwładniania konstytucji i rządów prawa sprawiła, że w mijającym roku Polska przestała być liberalną konstytucyjną demokracją typu zachodniego, a stała się ustrojową hybrydą, którą można określić jako elektoralną (czyli legitymizowaną w wyborach) dyktaturę sejmowej większości. Jeśli do tego dodamy, że ta sejmowa większość jest twardo kontrolowana przez autorytarnie zorganizowaną partię, w której decyzje zapadają jednoosobowo, trudno mieć wątpliwość, że od demokracji przeszliśmy do dyktatury.
Nie jest to jakaś straszna, krwawa, brutalna dyktatura, jakich wiele było w poprzednim stuleciu. Nie jest nawet jeszcze tak przykra, jak Sanacja. Ale już teraz funkcjonowanie sejmu oraz rządu przypomina raczej czasy Piłsudskiego niż współczesny Westminster, Bundestag czy Izbę Reprezentantów.
Objawów nowego ustroju jest wiele, ale najbardziej wyraźnym jest bezkarne nie wykonywanie przez pozostałe władze wyroków sądowych, które nie odpowiadają rządzącej większości. Od nieopublikowania przez rząd Beaty Szydło wyroku Trybunału Konstytucyjnego i nieujawnienia list poparcia członków KRS przez Kancelarię Sejmu, po wydawanie orzeczeń przez Izbę Dyscyplinarną, która nie jest sądem wedle orzeczenia Sądu Najwyższego wykonującego wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.
Instytucje państwowe kontrolowane przez rządzącą większość przyznały sobie prawo decydowania o tym, które wyroki sądów i trybunałów (w tym europejskich) są słuszne i obowiązują, a które są niesłuszne, więc nie obowiązują. W ten sposób dyktatorskie rządy politycznej woli zastąpiły konstytucyjne rządy demokratycznego prawa.
Nic nie wskazuje, by taka łagodna dyktatura istotnie przeszkadzała większości polskich wyborców. Przynajmniej na razie zmiana ustroju nie utrudniła życia ogółu obywateli. Święta były, jak zawsze; biznesy i sklepy działają jak zawsze; dzieci chodzą do szkoły prawie tak, jak zawsze; mieszkania, samochody, wakacje można kupować jak zawsze; można też tę władzę krytykować, jak zawsze. Samorządy wprawdzie ledwie dyszą, muszą podnosić opłaty i ciąć inwestycje, ale też wciąż działają jak zawsze.
Nawet wybory były prawie jak zawsze i opozycja mogła odwojować senat, a sędziowie wciąż jeszcze mogą stawiać opór w obronie niezależności sądów.
Żadnego stanu wojennego w trakcie tej zmiany ustroju nie było i pewnie nie będzie, dopóki obecna większość nie poczuje, że jej władza jest poważnie zagrożona. Takie zagrożenie już jednak nadciąga i może się spełnić w nadchodzącym roku.
Do i od Zachodu
Tylko pozornie najważniejszą próbą 2020 roku będą dla władzy wybory prezydenckie. Nic dziś nie wskazuje, żeby Andrzej Duda mógł przegrać z jakimkolwiek znanym kandydatem. Ma mocne 40 proc. poparcia w pierwszej turze i spory rezerwuar głosów jeszcze bardziej autorytarnej prawicy, o które teraz zabiega. Jeśli nawet nie wygra w pierwszej turze, to nie ma dziś powodu, by nie wygrał w drugiej.
Na wszelki wypadek PiS przejmie jednak wcześniej całkowitą kontrolę nad Sądem Najwyższym. Temu ma służyć uchwalona przed samymi świętami tzw. "ustawa kagańcowa", której najważniejsze przepisy dotyczą wyboru I Prezesa SN. Mając całkowitą kontrolę nad Sądem Najwyższym i Państwową Komisją Wyborczą rządząca większość będzie mogła sama zdecydować, czy uznać wynik wyborów.
Przegrać więc już nie może, ale dzięki słabości opozycji i propagandowej nawale, wciąż - jak kiedyś Sanacja, a ostatnio Putin czy Erdogan - ma szansę wygrać nie fałszując i nie unieważniając wyników.
Unieważnienie przyszłorocznych wyborów prezydenckich to jest ostateczność. PiS zrobi wszystko, by do niego nie doszło, bo niewątpliwie spowodowałoby nie tylko przejściowe radykalne ożywienie ulicy, ale też wzmożoną reakcję zagranicy. A to zagranica będzie w przyszłym roku największym wyzwaniem tej władzy.
Polska od dawna nie była w tak trudnej sytuacji międzynarodowej. Końcówka roku nam o tym przypomniała. Putin nie przypadkiem teraz się zdecydował odpalić nagonkę na Polskę, zarzucając II RP współpracę z Hitlerem i doprowadzenie do II wojny światowej. Fakty nie mają tu dużego znaczenia. Ważna jest niechętna nam atmosfera, którą Kreml będzie podgrzewał nie tylko, by wskazać Rosjanom wroga winnego ich nieszczęść, ale też by zachodnim politykom ułatwić podjęcie złych dla nas decyzji.
Na pierwszym planie będzie konflikt z Brukselą spowodowany zmianą ustroju w Polsce. Po błyskawicznej reakcji na "ustawę kagańcową" już widać, że teraz sprawy potoczą się dużo szybciej. Komisja ma poczucie, że jej poprzedniczka dawała się wodzić za nos, a TSUE widząc represje wobec sędziów wykonujących europejski wyrok, będzie w swoich decyzjach bardziej radykalny.
Unijna presja na przywrócenie w Polsce systemu konstytucyjnego będzie dużo silniejsza i bardziej precyzyjna niż dotąd. PiS jednak raczej się nie cofnie i będzie przekonywał, że to rządząca większość ma rację. Nie uwierzy w to żaden demokrata w kraju i za granicą, ale da to Konfederacji fantastyczną okazję, by zrobić interes życia.
Gdy konflikt z Unią się tylko zaostrzy, Konfederacja zacznie prawdopodobnie zbierać podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie Polexitu. Im ostrzejszy będzie spór między PiS, a Komisją i TSUE, tym większe prawdopodobieństwo, że 500 000 podpisów zbierze się błyskawicznie.
PiS znajdzie się wtedy w pułapce. Będzie mógł odrzucić wniosek referendalny w sejmie i stracić szansę na wzmocnienie Dudy przez konfederatów w drugiej turze wyborów prezydenckich lub poprzeć referendum i uczynić Polexit głównym tematem kampanii. Dla Konfederatów oba rozwiązania mogłyby oznaczać solidny zastrzyk poparcia. Dla Andrzeja Dudy strata byłaby pewna.
Dla obozu władzy Polexit jest najgorszym tematem kampanii. Bo wśród 47 proc. Polaków sądzących, że poza Unią byłoby nam lepiej jest wielu wyborców PiS, ale wielu jest też przeciwnego zdania.
Gdyby więc Andrzej Duda opowiedział się za Polexitem, w drugiej turze wygrałby zapewne kandydat opozycji, a gdyby prezydent opowiedział się przeciw Polexitowi, mógłby już w pierwszej turze stracić głosy na rzecz konfederaty i być może nawet nie wejść do drugiej tury. Wtedy niemal pewne by było zwycięstwo kandydata opozycyjnego wspartego przez mniej radykalną część wyborców Dudy.
Z punktu widzenia wyborów prezydenckich PiS zrobiłby taktycznie najlepiej, osłabiając napięcie w relacjach z Komisją i TSUE do poziomu obniżającego narastanie niechęci wobec Unii. Bo to by dało szanse powstrzymania Konfederatów przed wnioskiem o referendum. Jarosławowi Kaczyńskiemu opłaca się pójść na różne ustępstwa, a nawet zgodzić się na wycofanie ustawy kagańcowej i powołanie nowej KRS wyłonionej zgodnie z konstytucją. Ale do tego trudno będzie przekonać Zbigniewa Ziobrę i jego kolegów.
Dla PiS jest to śmiertelnie groźna pułapka, ale Putin wykorzysta swój wpływ na radykalną prawicę, by mu się taka szansa nie zmarnowała. Bo jest to wspaniała okazja nie tylko na wywołanie w polskiej polityce dodatkowego chaosu dosyć małym kosztem, lecz też na rozpalenie w Polsce przygasających ostatnio ksenofobicznych emocji. One są Kremlowi potrzebne, by - zwłaszcza w Ameryce - podgrzać niechęć do Polski.
Od i do Wschodu
Celem strategicznym Kremla jest odbudowa imperium obejmującego Europę Wschodnią. Polska jest tu kluczem do sukcesu. Putin nie straci szansy, by nas odsunąć od Unii, zwłaszcza jeśli przy okazji może odsunąć nas od Ameryki. A wybuch ksenofobii spowodowany przez konflikt z Brukselą i spór o Polexit, dobrze się rymuje z kolejną falą emocji wokół restytucji mienia pożydowskiego.
Emocje polsko-żydowskie wybuchną, jak amen w pacierzu, gdy w marcu Sekretarz Stanu USA ogłosi doroczny raport o prawach człowieka na świecie. Na mocy ustawy JUST (w Polsce znanej jako 447) po raz pierwszy częścią tego raportu będzie los pożydowskiego mienia m.in. w Polsce. Cokolwiek tam się znajdzie, PiS z pewnością powtórzy, że Polska nikomu nic nie jest winna, a to rozsierdzi organizacje żydowskie, Izrael i Trumpa. Zwłaszcza że Putin na pewno nie straci także tej okazji, by w odpowiednim momencie głośno wspomnieć o polskiej przyjaźni z Hitlerem etc. A rosyjskie media zgrabnie to rozwiną, podsuwając wątki kolegom za oceanem.
Teoretycznie PiS mógłby jeszcze raz jakoś rozwodnić problem, jak wszystkie rządy przez poprzednie ćwierć wieku, ale tego nie zrobi, bo na plecach czuje gorący oddech Konfederatów, którzy już grzeją temat i czują się w nim wspaniale. A po drugiej stronie też nie będzie entuzjazmu dla łagodzenia napięć akurat z tym rządem, który od wielu miesięcy mimo próśb organizacji żydowskich nie chce powołać prof. Dariusza Stoli na szefa muzeum Polin, chociaż Stola wygrał ogłoszony przez ministra konkurs.
JUST wybuchnie więc na początku prawdziwej kampanii prezydenckiej w kwaśnej już atmosferze polsko-żydowskich relacji. I nie będzie to raczej kapiszon. Zwłaszcza że również w USA będzie już trwała kampania wyborcza. Trump też będzie chciał być twardy.
Wiele więc wskazuje, że w połowie roku Polska będzie dużo dalej nie tylko od Brukseli, ale też od Waszyngtonu. Inaczej mówiąc, możemy zawisnąć w czymś bliskim geopolitycznej próżni, którą wypełnić będzie już można tylko z jednej strony - mianowicie ze wschodu.
Trudno sobie w roku 2020 wyobrazić radykalne zbliżenie ze Wschodem. Jeśli jednak PiS na szali reelekcji położy nasze relacje z Unią i Ameryką, to jedyna droga polskiej polityki będzie prowadziła na wschód. Albo my wyciągniemy rękę do Wschodu, albo Wschód wyciągnie rękę po nas.
Polska jest za duża, by - jak np. Monaco - mogła sobie żyć niezauważona. Ale jest też za mała, by w takim miejscu świata mogła być jednocześnie samotna i bezpieczna. Kierunek jest oczywisty także z tego powodu, że nowy ustrój, który coraz mniej pasuje do Zachodu, a coraz bardziej do Wschodu, nie jest niestety przypadkiem. Wyrasta z silnej autorytarnej tradycji mniej lub bardziej świadomie łączącej dużą część społeczeństwa i elit.
Jeżeli jednak to wszystko Państwa załamuje, to bardzo niesłusznie. Może są trudniejsze momenty przed nami, ale nie słyszałem o żadnym społeczeństwie, które demokracji nauczyłoby się z podręczników i już za pierwszym razem ustanowiło trwały demokratyczny porządek. Na smutek demokratów powinna też pomóc dobra dynamika. Pierwsza konstytucja polskiej demokracji (3 maja) nawet nie zdążyła wejść w życie. Druga (marcowa z 1921 r. ) rządziła 5 lat (czyli do zamachu), a potem była wydmuszką. Trzecia (z 1997), nim stała się zupełną wydmuszką, z niezłym skutkiem działała ponad 20 lat.
Tendencja jest obiecująca. Następnym razem mamy szansę stworzyć demokrację na kilka pokoleń. Warto się o to starać, by kiedyś było lepiej.