Bartłomiej Bajerski: Trudno mi docenić powstanie
Gdy czytam w internecie niezliczone komentarze, że "słoiki" nie rozumieją powstania i nikt, kto nie jest "prawdziwym warszawiakiem", go nie doceni, staje mi przed oczami historia mojej rodziny. I tak, trudno mi docenić powstanie, w którym zginęło tylu ludzi. Ale poczytajcie.
Mój dziadek Edward pracował przed wojną jako mechanik na Okęciu. Zarabiał nieźle, a nawet dobrze jak na tamte czasy, bo stać go było, by z oszczędności kupić sobie kolarzówkę za 300 złotych, o czym z dumą opowiadał do późnych lat.
Tuż przed wybuchem wojny dostał powołanie i przydział do Twierdzy Modlin. Wyruszył natychmiast w drogę, ale wojna już się zaczęła. Robił, co mógł, by się zameldować w Modlinie, jednak Niemcy byli szybsi. Wrócił do Warszawy. Imał się różnych prac, byle zarobić na rodzinę. Jego żona, moja babcia Krysia, nie pracowała, w lutym 1944 roku urodziła w Warszawie moją mamę Elżbietę. Moja prababcia była dozorczynią. Wszyscy mieszkali na Młynarskiej, na Woli.
Dziadek z bratem wozili do Warszawy kontrabandę z Dęblina. Wśród boczku i szynki chowali też broń dla polskiego podziemia w stolicy. Nie wiem, czy było to AK, AL, GL, czy jeszcze inna formacja. Nie ma to dla mnie znaczenia. Ryzykowali życiem.
Gdy wybuchło powstanie, obaj bracia poszli walczyć. Dziadek nigdy nie opowiadał o tym czasie. Nie chciał. Udało mu się wraz z bratem nie zginąć przez pierwszych 14 dni walk. 14 sierpnia Niemcy rozpoczęli wywózkę ludzi z Woli. Dziadek wrócił do rodziny i razem trafili do obozu w Pruszkowie. Stamtąd 2-3 dni później zostali przetransportowani do Berlina. Na dworcu rodziny były dzielone - kobiety i dzieci na jednej stronie peronu, mężczyźni na drugiej. Dziadek miał zawiniątko z rzeczami mojej wtedy półrocznej mamy. Kiedy chciał je podać babci, esesman stłukł go kolbą tak, że do śmierci miał ubytek 100 procent słuchu w jednym uchu, w drugim 50 procent.
Mama z babcią i prababcią trafiły do obozu w Oranienburgu. Dziadek do kamieniołomów w Austrii. Po wojnie, już 10 maja 1945 r. babcia, mama i prababcia zostały załadowane przez Rosjan na ciężarówki i trafiły do Poznania. O dziadku słuch zaginął. Kobiety z mojej rodziny pojechały do Żychlina, gdzie miały rodzinę. Czekały na jakikolwiek sygnał o dziadku.
Odnalazły go przez Czerwony Krzyż siostry dziadka (jedna z nich była pielęgniarką w szpitalu polowym w Gdańsku, druga potem została szefową pracowni krawieckiej w Teatrze Wybrzeże). Dziadkowie nie wrócili już do Warszawy. Postanowili szukać szczęścia na "Ziemiach Odzyskanych". Ostatecznie wylądowali w Szczecinku, gdzie dziadek był "utrwalaczem" władzy ludowej, a potem szefem Spółdzielni Społem. Babcia pracowała w jednym ze sklepów. Mama wychowała się w Szczecinku i wyjechała na studia do Łodzi. Tam poznała mojego tatę i razem pojechali najpierw do Sosnowca, a potem zamieszkaliśmy (kiedy już byłem 12 lat na świecie) w Gliwicach.
W 2000 roku przyjechałem na stałe do Warszawy. Uważam, że powstanie nie było dobre. Teraz możecie hejtować, że jestem słoikiem.
Bartłomiej Bajerski dla WP Opinie