Jakiś kąt, żeby nie kapało na głowę. Micha żarcia i parę groszy na flaszkę. Bezdomnemu potrzeba tylko tyle. Jesteście tego pewni?
Beata chwilę się zastanawia, ale w końcu wyrokuje: – Zdrowie. Jak jest zdrowie, to już wszystko inne jakoś się ułoży.
Stanisław kluczy: – Bo jak wiem? Chyba właśnie trochę zdrowia by się przydało. Pieniądze na pewno nie, pieniądze rzecz nabyta.
Jarek, aż odkłada łyżkę: – Stabilizacja mi potrzebna. Żeby mieć dach nad głową, pracę normalną.
Paweł wali prosto z mostu: – Chciałbym się ożenić jeszcze raz. Nawet, myślę, powinienem.
Janek się rozpromienia: – O kurde, pytanie zajebiste. Szczerze? Chciałbym cofnąć czas. Mieć 35 lat. Nie pić, nie palić. I żeby Magda moja wróciła. Nic mi więcej nie trzeba. A może tego, żeby człowiek dla człowieka był człowiekiem.
Spotykam ich w "Kuchni za ścianą". Jedzą lub dopiero co skończyli darmowy obiad: zupę, drugie danie, kompot. Gdy już opowiedzieli mi swoją historię, padało właśnie pytanie, na które mi odpowiedzieli: "Co w życiu jest najważniejsze, czego wam potrzeba, żeby poczuć się jak człowiek?".
Nie myślałem, że można zjeść jak człowiek
Warszawa. Piątek rano, krótko przed godz. 10. Ulica Kondratowicza 37. W "Kuchni za ścianą" krząta się tylko personel i Karolina Pacoń, czyli "pani kierowniczka" i pomysłodawczyni akcji "Podaruj posiłek bezdomnemu" prowadzonej w sieci restauracji. Chwilę po dziesiątej praktycznie wszystkie stoliki są zajęte. Najbardziej kameralny, ten dwuosobowy w kącie sali, zajmują Beata i Stanisław.
Ona ma 51 lat, on 65. Poznali się 10 lat temu w ośrodku dla bezdomnych w Lucimii. Od tego czasu są razem. W sezonie jeżdżą na Lubelszczyznę "na truskawki, maliny i wiśnie". Czasem mają dach nad głową, bo niektórzy gospodarze oferują "wikt i opierunek", a czasem nie. Wtedy śpią na kartonach pod chmurką. Ciepło jest nawet w nocy, nie ma więc problemu.
Zimą zazwyczaj pomieszkują w noclegowni w Warszawie. Za dnia kręcą się po mieście, bo jeśli nie pracują, to akurat pracy szukają. W "Kuchni za ścianą" są czwarty czy piąty raz. Akcja "Podaruj posiłek" w tym akurat lokalu dopiero ruszyła, obiady dla potrzebujących są wydawane trzy razy w tygodniu, we wtorek, czwartek i piątek.
– Kupony dostajemy z autobusu – wyjaśnia Beata. Stanisław precyzuje: – Towarzystwo im. św. Brata Alberta prowadzi mobilny punkt poradnictwa, rozdają takie zaproszenia, my właśnie się załapaliśmy.
Najpierw przyszła Beata. Stanisław miał "co innego do załatwienia".
– Byłam pod wrażeniem, naprawdę. Jak mi powiedzieli, to myślałam, że to jakiś bar, wręcz speluna. A wiadomo, jak takie miejsca wyglądają. Ale okazało się, że tu są kulturalne warunki. A i obsługa
bardzo miła, naprawdę. Zawsze się przywitają, pożegnają, uśmiechną – cieszy się Beata.
Stanisław dodaje, że najpierw bardzo się zdziwił, że w ogóle jest taka możliwość. To znaczy, żeby zjeść w lokalu, na miejscu, nie w kącie, po kryjomu, że nikt nie opędza się jak od natarczywej muchy. – Nie myślałem, że jest tak normalnie. Że można zjeść jak człowiek.
Beata tłumaczy, że zaproszenia z mobilnego punktu poradnictwa odbiera i najprawdopodobniej odbierać będzie Stanisław, bo ona do roboty się wybiera. – Jedną firmę właśnie sobie odpuściłam, bo tam za pieniędzmi by trzeba było chodzić, koleżanka mnie uprzedziła, że nie płacą regularnie – wyjaśnia.
Będzie więc pracowała przy sprzątaniu. Chciała przy rozkładaniu towaru na półkach, już mają oboje takie doświadczenie, ale póki co nie ma takiej możliwości.
– Książeczki sanepidowskie są potrzebne, nawet przy wykładaniu towaru AGD – tłumaczy. – A wyrobienie takiej to jest, bagatela, z 200 złotych. Sama książeczka 120, lekarz od 50 do 150 złotych. Stanisław był, obejrzała go lekarka 10 minut i już, 70 złotych poszło.
Stanisław kręci głową. – Ja tego nie pojmuję. Rozumiem, do pieczywa, mięsa, warzyw. Ale do zamkniętych pudełek? Do garnków, kubków? To jest dla mnie głupota. Jak się tak rozumuje, to każdy klient powinien pokazać książeczkę, bo dotyka owoców, warzyw, pieczywa – zauważa.
Co do przysłowiowego dachu nad głową, to taki niby teraz mają (bo jeszcze jest formalnie zima). Mieszkają w noclegowni.
– Raczej śpimy – precyzuje Beata. – O ósmej trzeba wychodzić. Później większość idzie do ogrzewalni, a tam w kółko te same tematy: gdzie zjeść, gdzie się umyć.
– Tak już ludzie mają zakodowane, zwłaszcza młodzi. Ja mam swoje lata i nie mogę zrozumieć 30-latka, który nie szuka pracy, tylko koczuje. Z noclegowni do ogrzewalni i z powrotem. Trzeba coś robić, żeby sobie to życie poprawić – dodaje Stanisław. Beata: – Dla mnie to jest bez sensu takie życie, człowiek się drugi raz nie urodzi. Jakoś powinien przynajmniej starać się, żeby godnie je przeżyć. A nie tylko byle do lata, walnąć się w trawę, jakoś się przebujać.
Rodzina im nie pomoże, a nawet gdyby, to oni nawet by nie chcieli. Jej ojciec nie żyje, ledwo co go pamięta, rozwiedli się z matką, wcześniej siedział w więzieniu. Beata nawet nie wie za co.
– A z matką byłam i jestem skonfliktowana. Nie wyrzuciła mnie z domu. Sama się wyrzuciłam. Nie dało się wytrzymać. Po prostu ona jest strasznie despotyczna, w dodatku materialistka. W paru poważnych sprawach mnie oszukała. Na przykład? Miałam polisę na życie, upoważniłam matkę, miało być na czarną godzinę. I jak czarna godzina nadeszła, to się okazało, że pieniędzy nie ma, 70 tysięcy przepadło – opowiada Beata.
Widać ewidentnie, że w tym związku to ona "nosi spodnie". Stanisław sam z siebie rzadko się odzywa.
– A jak u pana? – zagajam.
– Z czym? – odrywa rękę przyklejoną dotąd do brody.
– Z życiem.
– Ano… Tak się dziwnie potoczyło.
– Rodzinę jakąś pan ma? Jest jakiś kontakt?
– Nie…
Beata: – Byliśmy u jego ojca w Katowicach parę lat temu. Miał wtedy 85 lat. Teraz nie wiemy nawet, czy jeszcze żyje.
Co do wyżywienia, to latem, gdy jadą pracować przy zbiorach, czasem wyskoczą do restauracji, „na przykład do chińczyka”. W Warszawie poza obiadami w "Kuchni za ścianą" stołują się w jadłodajniach.
– Raz dziennie i wystarczy. Ja mam niedoczynność tarczycy, po prostu puchnę, dlatego tak wyglądam, bo normalnie zawsze byłam bardzo szczupła. A ostatnio nawet kolacji nie jem, nie mam apetytu – wyjaśnia Beata. Stanisław wtrąca, że on również jest z jedzeniem na bakier, ma problemy z żołądkiem. Beata: – No, on to już prawie w ogóle nic nie je.
Ręki do ludzi na ulicy z prośbą o wsparcie nie wyciągną. – Unikamy tego. Ja się wstydzę, taka jest prawda – mówi Stanisław. Na co Beata: – Zdarzało się co najwyżej, że poszliśmy do kościoła po jakieś kanapki, jak przy tych zbiorach nam nie wypłacili w terminie albo nie tyle, co powinni. Rzadko, bo rzadko, ale jednak. I zawsze nam dawali księża kanapki. I zakonnice też. Mieszkaliśmy w Łomiankach, on wtedy pracował, ja nie. Dwa razy w tygodniu chodziłam do zakonnic. I zawsze całą torbę jedzenia przynosiłam, i płyny do prania, i wszystko.
Stanisław: – No, bo im zostaje. Jak mają wyrzucić, to wolą dać, prawda?
Dla przechodniów czują się przezroczyści. – Jak ktoś mieszka na wsi czy w małym miasteczku, to wszyscy się tam znają. A w takiej Warszawie człowiek generalnie jest anonimowy – tłumaczy sobie Beata. Stanisław myślami jest już gdzie indziej. – A może pani wie, jak stąd dojechać do Auchan na Modlińskiej?
Policjanci ich nie "czesali". To nie był jeden z tych dni
Kwadrans po godzinie 10, „Kuchnia za ścianą” w Alejach Jerozolimskich, nie ma już wolnych miejsc. Za ladą, jak w ukropie, uwija się Karolina. Zdąży mi rzucić tylko: "już kilkadziesiąt posiłków wydaliśmy". Potwierdza się też to, co mówiła wcześniej: przy Kondratowicza jest więcej kobiet, na Jerozolimskich mężczyzn.
Przy jednym ze stolików mielonego z kaszą i zestawem surówek kończy Paweł, lat 60. Sam zagaduje: – Też pracowałem jako dziennikarz w miesięczniku BHP. Jeździłem po całej Polsce robić reportaże i wywiady z najlepszymi w kraju zakładowymi społecznymi inspektorami pracy. W hutach, kopalniach, fabrykach. Później, jak była prywatyzacja, jeszcze trochę tam popracowałem. Ale szef zmarł, miał wysokie ciśnienie, poszedł do łazienki i już z niej nie wyszedł. Zarządzanie przejęła żona. Nie mogłem się z tą babą dogadać. W 1998 roku się zwolniłem.
Później pracował na Stadionie Dziesięciolecia. – Szef kupował u Chińczyków męskie koszule po 4 złote, sprzedawaliśmy po 15-18 złotych, przebitka była dobra, obroty duże, wtedy pieniądze były – opowiada. Jak i ten handel siadł ("Jarmark Europa" działał do końca września 2007 roku, później powstał w jego miejscu Stadion Narodowy), Paweł zatrudnił się przy pakowaniu kosmetyków (póki firma nie przerzuciła się na informatykę).
– Aktualnie pracuję w firmie sprzątającej. Ulice i parki sprzątamy. Osiem godzin dziennie, chyba że jest śnieg, to dziewięć. No i wtedy nieraz w sobotę trzeba robić. Pieniądze nie są rewelacyjne, no ale cóż… Robota bezstresowa. Chociaż sprzątać po studiach wyższych to niby trochę wstyd. Ale ja się pracy nie wstydzę.
Teraz jada w "Kuchni za ścianą" i jadłodajniach dla bezdomnych, chociaż de facto sam bezdomny nie jest. Ma mieszkanie w Śródmieściu, dwa pokoje, 36 metrów. – Tylko że ja jestem ofiarą reprywatyzacji. Prywatny właściciel w 2008 roku przejął kamienicę. Niestety, legalnie. I co dwa lata podwyższa czynsz. Wcześniej płaciłem 300 złotych, później podnosił kolejno no 400, 500, 770. A jak wyremontował kamienicę, to od października 2016 roku było 1366 złotych. A i to poszło w górę, nawet nie wiedziałem, bo przyszło listem poleconym zawiadomienie, awizo musiałem wyrzucić do śmietnika z ulotkami. Teraz jest do płacenia 1597 złotych. A ja jestem singlem, mieszkam sam.
Gawędzimy o życiu. Ciekawi go bardzo moja przygoda z pracą wakacyjną w Anglii w czasie studiów. Paweł: – Ja, żebym był młodszy, to bym właśnie do Anglii wyjechał. Ale mam pięć lat do emerytury, już mi się nie opłaca. Ogólnie żałuję, że tak życiem pokierowałem. Trzeba było na Zachód wyjechać w latach 80. i zostać.
Wracamy do czynszu. Gdy Paweł zapłaci te prawie 1600 złotych i doliczy media i bilety komunikacji miejskiej, z pensji przy sprzątaniu ulic (2200 złotych) na życie zostaje ledwo co.
Gdy o tym rozmawiamy, do stolika dosiada się z tacą młody mężczyzna. Za chwilę dowiem się, że to Jarek, że ma 41 lat, a od maja zeszłego roku śpi „to tu, to tam”. W praktyce to "czasami Służewiec, czasami Marki", zazwyczaj "jakiś szałasik".
– A zimą to akurat mi się udało, u kolegi przemieszkałem – wyjaśnia. Z noclegowni nie korzysta. – Tam trzeba przyjść o 19, z tego co słyszałem. A ja nieraz pomagam koledze przy remontach, to pracę kończę o 22 albo i 23. Na trzeźwo, oczywiście, w robocie się nie pije. I niby mogę przyjść, mogą mnie sprawdzić alkomatem. Ale w praktyce już jest za późno.
Z takiej dorywczej roboty zawsze parę groszy mu wpadnie, na bieżące potrzeby wystarczy. – Jak jestem głodny, to idę do jadłodajni albo tutaj. Od listopada przychodzę, wcześniej nawet nie wiedziałem, że jest taka możliwość. Powiedzieli mi znajomi: „weź kupon, będziesz mógł przyjść zjeść w restauracji”. Nie wierzyłem. "No, chodź, pokażemy ci", powiedzieli. Bardzo się zdziwiłem – opowiada Jarek.
Do mielonego raczy nas anegdotką sprzed kilku dni: – Czekaliśmy pod jadłodajnią na Miodowej, z piętnaście osób nas było. Patrzę, a tu podjeżdża radiowóz. Wysiada sześciu policjantów. "O, będą czesać", myślę sobie. W sensie: sprawdzać dokumenty, czy ktoś nie jest poszukiwany, przez rodzinę albo listem gończym. A oni stawiają przed nami reklamówki i mówią: "dostaliśmy prowiant na szczyt bliskowschodni, macie". Polędwica sopocka, chleb, masło, serek topiony, pasztet! – wylicza, a Paweł kręci głową z niedowierzaniem: "Coś podobnego!".
Takie sytuacje to wyjątek, przeważnie trzeba sobie samemu radzić. Ale na pewno nie żebractwem, Jarek zarzeka się, że co to, to nie. – Wyciągać rękę do kogoś na ulicy byłoby mi wstyd – zapewnia. Paweł wtrąca: – Ja to bym się zapadł pod ziemię. Chociaż raz miałem taki przypadek w pracy, podchodzi do mnie młody facet, pyta: "pan tu sprząta?". Mówię: "tak", a on wyciąga 10 złotych. Nie prosiłem go, sam mi dał.
Znów wracamy do "tematu zakwaterowania". Jarek na ulicę poszedł niby trochę z własnej woli, a trochę nie, "szlag go po prostu trafił". Wcześniej mieszkał w lokalu komunalnym z młodszą siostrą i jej rodziną: siostra z mężem i czwórką dzieci w jednym pokoju (najmłodsze cztery lata, najstarsze czternaście), on w drugim.
– Jakby to pani powiedzieć… Nie mogłem znieść tej atmosfery. W kuchni cały dzień gotowanie, do łazienki kolejka, harmider non stop, do 2-3 w nocy urzędowali, na przykład placki smażyli. Matula już nie żyje, była alkoholiczką, jak się siostra urodziła, miałem 12 lat, to ja ją przewijałem, karmiłem, gotowałem kaszkę. Właściwie sam ją wychowałem. A z ojcem nie mam kontaktu, jest starej daty, bardzo ciężki ma charakter, ja bym z nim nie wytrzymał.
Kolej na Pawła. – Rodzina? Dobre pytanie. Rodzice już nie żyją. Natomiast moja była żona wyszła drugi raz za mąż. Mam córkę, ale kontaktów z nią nie utrzymuję, niestety. Tak wyszło. Ona jest świadkiem Jehowy, ja też zresztą byłem. Powiedziała, że dopóki nie wrócę do zboru, nie chce mieć ze mną do czynienia. A ja zostałem wykluczony, bo mi małżeństwo nie wyszło, doszło do rozwodu. Ja bym chciał wrócić, ale najpierw muszę uregulować kłopoty mieszkaniowe. I trochę się boję, że jak wrócę, to mi bracia powiedzą: miałeś już żonę, drugi raz ożenić się nie możesz. A ja bym chciał się ożenić jeszcze. Nawet, myślę, powinienem.
Przypominam, alkoholu nie spożywamy
Poniedziałkowy wieczór. Skrzyżowanie Emilii Plater i Alej Jerozolimskich, tuż pod Dworcem Centralnym. O godz. 20 będzie późny obiad (dziś pęczak z mięsem i warzywami w gęstym sosie pomidorowym). O 19:40 o zapisy na posiłki w "Kuchni za ścianą". Już parę minut po godz. 19 kłębi się spory tłumek, a z każdą kolejną minutą ludzi przybywa.
– Masz córkę? – z kolejki znienacka wyskakuje niewysoki mężczyzna. Wygląda na 45 lat, a ma 37. Na imię ma Janek i pochodzi z Podlasia. Wcześniej pracował na budowie.
– No, nie mam. Jeszcze nie…
– A jakbyś miała, to jak byś jej dała na imię?
– Hm… Lidka, Nina albo Hanka. Hanka najprędzej, zawsze uważałam, że Hanka najbardziej by do mnie pasowała.
Janek patrzy teraz tak, jakbym wypowiedziała bluźnierstwo albo błogosławieństwo, trudno jednoznacznie określić. Odchodzi na bok. Łapie się za głowę, ściska palcami skronie jak imadłem. Miota się.
– Hej, spokojnie, powiedz mi, jak smakują ci tu obiady? – próbuję go uspokoić.
Janek opuszcza dłonie, patrzy w oczy. Jeszcze parę chwil walczy ze sobą. Cedzi słowa: – W marcu minie rok. Jechaliśmy samochodem, ja prowadziłem. Uderzył w nas. Był pijany. Magda zginęła na miejscu. Była w ciąży. Ósmy miesiąc. Miała być Hania.
Pomiędzy zapisaniem się na obiad w "Kuchni za ścianą" na środę, sobotę i niedzielę a odebraniem porcji parującego gulaszu w poniedziałkowy wieczór, Jankiem będzie jeszcze tak rzucać wielokrotnie. Będzie się przybliżał i cofał, otwierał i zamykał, przeklinał i przepraszał. W końcu sklei swoją historię.
9 marcu minie rok, jak zginęły jego dziewczyna i nienarodzona córka. Od tego czasu mieszka na ulicy. I od tego czasu pije.
– Ja w zasadzie mam dom. Rodzinę, mamę, tatę. Mam wszystko. Uciekłem od nich, bo nie mogę przeżyć tego, co się stało. Przyjechałem do Warszawy, mieszkam… różnie. Często na dworcu. Ale dziś nie wiem, gdzie będę spał. Do noclegowni iść nie mogę, bo trzeba nie pić – wyjaśnia.
A Janek pije, najczęściej F16.
– Nie żartuj! Nie wiesz, co to jest?! – dziwi się. – Panie wolontariusz, pan wie, co to jest F16? – zwracam się do mężczyzny w czarnej kurtce z odblaskową opaską na ramieniu.
– Samolot. A oprócz tego? Może chodzi o jakiś spirytus lotniczy? Zastanawia się wolontariusz. Radzi Jankowi: – Ustaw się w kolejce, bo tam jest zapisywanie na żarcie na środę i sobotę.
– A tam, nawet nie wiem, czy dożyję – Janek wzrusza ramionami.
– Idź, ja tu poczekam na ciebie. Nie ruszę się stąd – zapewniam.
Janek zostaje. Okazuje się, że sam właściwie nie ma pojęcia, co pije. Wie, że pół litra F16 kosztuje sześć złotych, ma 70 proc. alkoholu i że po wypiciu "odcina kable tak, przestaje się myśleć". Ale na trzeźwo te myśli wracają, robi się błędne koło.
– Ja chcę pracować, chcę się ogarnąć. Czemu ja jestem taki pojebany? Czasem się modlę: Panie Jezu, pomóż mi. Bezdomnemu trzeba pomóc. Nie tylko dać jeść, ale też…
– Porozmawiać?
– A dlaczego ja z tobą rozmawiam, a nie czekam na jedzenie? Już mi kolejka minęła. Rozmowa więcej kosztuje, niż jakby mi ktoś dał śniadanie. Ale mi więcej daje.
Tylko że rozmową się człowiek nie naje. Na co dzień Janek chodzi więc po śmietnikach, tam się głównie żywi (do jadłodajni idzie niechętnie: "za młody jestem, wstyd"). W "hasiokach" znajduje też różne rzeczy: buty, ubrania, akcesoria.
– Zbieram to i sprzedaję na Olimpii (bazar na warszawskiej Woli). Czasami uda się zarobić 50, nawet 100 złotych.
Minęła 20, wokół wolontariuszy fundacji "Daj Herbatę" zgromadziło się już 150, może i więcej osób. Zapisy na kupony w "Kuchni za ścianą" już się kończą. Pora przejść do wydawania obiadów. Wolontariusz Michał donośnym głosem instruuje: – Dobry wieczór państwu, witamy serdecznie. Przypominam, prosimy nie spożywać alkoholu. Jak ktoś będzie spożywał, wyrzucam. Druga sprawa – nie wyrzucamy talerzy, talerze trzymamy, dopóki nie powiemy, że skończyliśmy wydawać jedzenie, każdy dostanie paczkę z ptasim mleczkiem. Życzę smacznego!
"Tak się bałem, a było fajnie, te osoby nie są złe"
W sieci restauracji ze swojską nazwą „Kuchnia za ścianą” na co dzień stołują się rodzice z dziećmi, studenci, osoby starsze. Wpadają tu biznesmeni, pracownicy okolicznych biurowców i przedstawiciele wolnych zawodów. Są mięsożercy, wegetarianie i weganie. Jednym słowem: wszyscy.
– Bardzo często przy jednym stoliku siedzi starsze małżeństwo, przy drugim studenci, przy kolejnym kilku panów w garniturach – mówi Karolina Pacoń z firmy Arche Restauracje, która prowadzi 18 rozsianych po całej Warszawie lokali "Kuchnia za ścianą".
Jest czysto i schludnie, a jedzenie smaczne (codziennie kilka różnych dań, w tym wegetariańskich) i tanie: 100 gramów zupy za 1,19 zł, dania główne po 2,69 zł za 100 gramów. I tak na przykład za porcję pomidorowej wychodzi nieco ponad 3 zł, kotlet z dyni z kaszą jaglaną i ziemniakami to niecałe 7 zł, mielony z pieczoną dynią, ziemniakami i surówkami to jedna z najdroższych propozycji, za prawie pół kilogramową porcję trzeba zapłacić ok. 12,5 zł.
A jednak nie każdego na to stać. Dlatego Karolina wymyśliła akcję "Podaruj obiad bezdomnemu”.
Zasada jest prosta: za 12,99 zł na miejscu lub przez internet można kupić kupon dla osoby potrzebującej: zupę, drugie danie (ok. 500 gramów) i kompot. Kupony rozprowadzają trzy fundacje: "Daj Herbatę" (wspiera bezdomnych herbatą i obiadami pod Dworcem Centralnym), "PO DRUGIE" (pomaga młodym opuszczającym młodzieżowe ośrodki wychowawcze, domy dziecka i poprawczaki) oraz Towarzystwo Pomocy im św. Brata Alberta (prowadzi schronisko i mobilny punkt poradnictwa dla bezdomnych).
Gdy rok temu Karolina Pacoń rzuciła pomysł, w firmie pojawiły się nie tyle wątpliwości, co pytania: co powiedzą klienci, czy personel się zgodzi, w końcu "nie każdy życzy sobie obecności osoby bezdomnej w restauracji".
Karolina: – To jest trudny temat, nawet nie każdy z naszych pracowników musi reagować entuzjastycznie. Dlatego akcja jest zorganizowana tak, żeby wszystkie strony były zadowolone.
W praktyce oznacza to, że obiady są wydawane w określone dni na dwie godziny przed otwarciem lokalu dla regularnych konsumentów. I że pracownik może poprosić o ustawienie mu zmiany w grafiku na inny dzień – lub później.
Karolina: – Nieraz od naszych pracowników słyszałam: "tak się bałem, a było fajnie, te osoby nie są złe, zawsze się witają, żegnają, dziękują, mówią miłe słowa".
Dla bezpieczeństwa i porządku w godzinach wydawania obiadów w lokalach obecni są przedstawiciele fundacji biorących udział w akcji. Karolina: – Kilka razy zdarzało się, że osoba bezdomna przysnęła przy stoliku. Zwłaszcza zimą, kiedy śpią na ulicy, a u nas siądą przy kaloryferze. Dostają ciepły posiłek i głowa po prostu spływa im w dół. Jeśli jest mało osób, dajemy im tę godzinkę pospać, jeśli lokal jest pełny, a następni czekają, musimy śpiochów obudzić.
W pierwszej próbnej puli było 15 kuponów. Teraz wydawane są trzy tysiące obiadów miesięcznie.
– Ale nie wiem, co będzie za dwa tygodnie czy miesiąc, bo ta liczba szybko się zwiększa. Teraz mamy zapas kuponów, żeby zagwarantować najbardziej potrzebującym pomoc długofalową – wyjaśnia Karolina. I dodaje, że z obiadów korzystają nie tylko bezdomni. – Jest dużo osób starszych, które dzięki temu, że mają za darmo obiad 3 razy w tygodniu, nie muszą się martwić, czy wystarczy im na leki albo czynsz.
W każdy poniedziałek o 19:40 około 400 kuponów (po 150 na sobotę i niedzielę, kilkadziesiąt do setki na środy) rozdaje fundacja „Daj Herbatę”, założona przez Katarzynę Nicewicz. – Stwierdziłam, że nie nazwę tego pomysłu "Pomóżmy osobom bezdomnym", bo wiedziałam, że nikt w to nie kliknie. Wiadomo, jak większość ludzi podchodzi do osób bezdomnych – wyjaśnia.
Post na Facebooku wrzuciła wieczorem, rano już było kilkadziesiąt komentarzy w tonie: "Tak, zróbmy to!". Jednorazowa akcja wydawania bezdomnym i potrzebującym kawy i herbaty z prywatnych małych termosów szybko przekształciła się w system stałej pomocy. Doszły kanapki, środki higieniczne i wydawane co poniedziałek o godzinie 20 obiady. A rok temu kupony "Kuchni za ścianą".
– To nie są tylko bezdomni. Co czwarta z nich ma gdzie mieszkać, ale ma trudną sytuację finansową – Kasia potwierdza szacunki Karoliny. I zauważa: – My wciąż patrzymy na nich jak na bandę przestępców, kombinatorów i tak dalej, a nie ludzi skrzywdzonych.
Często podaje przykład chłopaka "wychowanego na Pradze, mieszkał z matką z problemem alkoholowym, która na 20 metrach kwadratowych świadczyła usługi seksualne, gdzie on udawał że śpi, a oprócz tego dostawał kablem po głowie, jak jej coś nie pasowało".
– Takich przykładów jest mnóstwo, wiele z tych osób po prostu nie potrafi funkcjonować – mówi Katarzyna. – Nie da się wymusić na człowieku zmiany. Nie oznacza to, że nie należy próbować go w tym wspierać. Robimy to, starając się jednocześnie ich nie oceniać. To jest trudne, bo ocenianie mimowolnie innych nam towarzyszy. I to nas często, moim zdaniem, blokuje przed pomaganiem. A z drugiej strony ulegamy stereotypom, bo to nam jakoś porządkuje świat. Chociaż podświadomie boimy się, że sami kiedyś możemy wylądować na ulicy.
Karolina Pacoń mówi, że na początku wszyscy goście z kuponami są bardzo nieśmiali, zawstydzeni, czasami wręcz przerażeni. Dopiero z czasem się oswajają, wtedy zazwyczaj chcą coś opowiedzieć o sobie: dlaczego przychodzą, co im w życiu nie wyszło, gdzie byli, co widzieli, ile znają języków. Przede wszystkim: jak trudną mają sytuację. – Wiele osób chce się po prostu wygadać. I wiele mówi, że bardzo się cieszą, że nie muszą jeść zimnego jedzenia, na stojąco, gdzieś skulonym w kącie. Zaprzyjaźniają się z nami i między sobą, widać, że obiad u nas staje się dla nich także wydarzeniem towarzyskim.
Ona sama też czerpie z tego korzyść: – Jak mam gorszy dzień, to sobie myślę: moje problemy to nic w porównaniu z tym, z czym borykają się ci ludzie.
Z jej obserwacji wynika, że kwestia zamieszkania, a nawet jedzenia ma dla bezdomnych i potrzebujących znaczenie drugorzędne. – Tak naprawdę chodzi przede wszystkim o poczucie godności. I to, jak ich traktują inni ludzie.
Rozmowa lepsza niż jedzenie
Siedzę z Jankem przed Dworcem Centralnym. Zagadaliśmy się.
– Widzisz, dzisiaj tu siedzisz ze mną. A jutro sama możesz znaleźć się na ulicy. Taka sytuacja: starsza osoba, przepisała wszystko na wnuki i ją wyrzucili na ulicę. Znam ją (rozgląda się). Ale dzisiaj jej nie ma – upewnia się jeszcze raz.
Muszę się już zbierać, umawiamy się, że spotkamy się jeszcze w "Kuchni za ścianą", że Janek będzie chodził w środy, soboty i niedziele na obiady, a ja czasem wpadnę, żeby z nim pogadać.
– Ale mi się z tobą rozmowa… Aż mi się jeść nie chce.
– Ktoś z tobą kiedyś porozmawiał o tym wszystkim wcześniej?
– Właśnie nie. Pierwszy raz tak się otworzyłem.
– I jak się teraz czujesz?
– Szczerze?
– No…
– Jakoś tak mi lekko w środku.
Jeśli chcesz pomóc osobom potrzebującym, takim jak Janek, Beata czy Stanisław, wejdź na stronę "Kuchni za ścianą".