Richard Haass: Konfrontacja z Koreą Północną
Wyobraźmy sobie, że mamy rok 2020. Dyrektor CIA domaga się pilnego spotkania z amerykańskim prezydentem. Powód? Korei Północnej udało się zbudować bombę jądrową tak małą, że zmieściłaby się w międzykontynentalnej rakiecie balistycznej zdolnej uderzyć w USA. Informacje na ten temat szybko przedostają się do opinii publicznej. W Waszyngtonie, a także w Seulu, Tokio, Pekinie i Moskwie toczą się spotkania na wysokim szczeblu, na których politycy próbują znaleźć odpowiedź na nowe zagrożenie - pisze Richard Haass. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach, w ramach współpracy z Project Syndicate.
Taki scenariusz może się dziś wydawać nierealny, jednak w rzeczywistości więcej w nim z politologii niż science fiction. Korea Północna dopiero co przeprowadziła swoją piątą (i wygląda na to, że udaną) próbę jądrową, zaledwie kilka dni po przetestowaniu kilku rakiet balistycznych. Jeśli nic nie stanie jej na przeszkodzie, będzie już tylko kwestią czasu, zanim zwiększy swój arsenał nuklearny (teraz szacowany na 8-12 ładunków) i znajdzie sposób, aby na tyle zmniejszyć głowice jądrowe, że będzie można je umieścić w rakietach o coraz większym zasięgu i precyzji.
Przekroczenie tej granicy przez Koreę Północną, najbardziej zmilitaryzowane i zamknięte społeczeństwo na świecie, oznacza trudne do przeszacowania ryzyko. Gdyby władze w Pjongjang były zdolne zagrozić terytorium Stanów Zjednoczonych, mogłyby wówczas dojść do wniosku, że amerykańskie wojsko nie stwarza dla nich niebezpieczeństwa. Taka ocena mogłaby prowadzić z kolei do rozpoczęcia konwencjonalnego, niejądrowego ataku na Koreę Południową. Nawet gdyby wojna na Półwyspie zakończyła się porażką Korei Północnej, to z pewnością byłaby ogromnie kosztowna.
Pjongjang nie musiałby zatem inicjować wojny, aby jego postępy w rozwoju broni atomowej i technologii rakietowych przynosiły realne skutki. Gdyby Korea Południowa lub Japonia stwierdziły kiedyś, że Korea Północna jest w stanie powstrzymać USA od udziału w wojnie na Półwyspie, straciłyby wiarę w amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa. A tym samym pojawiłaby się możliwość, że kraje te na własną rękę rozpoczęłyby prace nad budową broni jądrowej. Taka decyzja zaniepokoiłaby Chiny i otworzyłaby drogę do kryzysu regionalnego, a może nawet konfliktu w najgęściej zaludnionej, najbogatszej i najsilniejszej militarnie części świata.
Istnieje jeszcze inne ryzyko. Otóż pozbawiona środków finansowych Korea Północna może ulec pokusie sprzedania swojego arsenału jądrowego temu, kto wysunie najwyższą ofertę czy to będzie organizacja terrorystyczna, czy też jakieś państwo, które uzna, że potrzebuje broni ostatecznej. Rozprzestrzenianie materiałów jądrowych z definicji zwiększa prawdopodobieństwo dalszej proliferacji, łącznie z faktycznym użyciem tej broni.
Stany Zjednoczone mają do dyspozycji kilka rozwiązań, ale żadne z nich nie jest szczególnie atrakcyjne. Jeśli chodzi o negocjacje, to trudno wskazać jakikolwiek powód, dla którego Korea Północna miałaby zrezygnować z tego, co uważa za najlepszą gwarancję przetrwania. Zdarzało się przecież, że Pjongjang uciekał się do pertraktacji tylko po to, aby zyskać czas na dalszy rozwój swojego arsenału jądrowego i rakietowego.
Kolejny wariant polegałby na kontynuowaniu jakiejś wersji obecnej polityki rozległych sankcji. Problem w tym, że sankcje nie będą na tyle skuteczne, aby zmusić Koreę Północną do porzucenia swojego programu nuklearnego. Wynika to częściowo z faktu, że Chiny, obawiając się dużego napływu uchodźców oraz włączenia zjednoczonej Korei (na wypadek upadku reżimu w Pjongjangu) do orbity strategicznej USA, najprawdopodobniej będą starały się zapewnić Korei Północnej tyle paliwa i żywności, ile potrzebuje.
W efekcie znacznie bardziej sensowne wydaje się skoncentrowanie na rozmowach z Chinami. Stany Zjednoczone, po zasięgnięciu opinii Korei Południowej i Japonii, powinny spotkać się z chińskimi politykami, aby przedyskutować, jak miałaby wyglądać zjednoczona Korea, a tym samym uwzględnić niektóre obawy Pekinu. Na przykład, zjednoczony kraj mógłby być pozbawiony broni jądrowej, zaś amerykańskie siły zbrojne, które stacjonowały na Półwyspie, mogłyby zostać zredukowane oraz przesunięte dalej na południe.
Jest oczywiście możliwe, a wręcz prawdopodobne, że tego rodzaju gwarancje nie doprowadziłyby do żadnego znaczącego ograniczenia chińskiej pomocy dla Korei Północnej. W takiej sytuacji USA miałyby kolejne trzy opcje. Jedna polegałaby po prostu na pogodzeniu się z tym, że Pjongjang ma rakiety, które mogłyby przenieść bomby jądrowe na terytorium Ameryki. Taka polityka składałaby się z obrony (rozmieszczenie dodatkowych systemów antyrakietowych) i odstraszania. Korea Północna rozumiałaby przy tym, że użycie lub rozprzestrzenianie broni jądrowej zakończyłoby się jej upadkiem, a być może też odwetem nuklearnym. W grę wchodziłoby także wykorzystanie cyberbroni do utrudniania i hamowania rozwoju północnokoreańskiego programu.
Druga opcja to konwencjonalny atak wojskowy wymierzony w arsenał jądrowy i rakietowy Pjongjangu. Jest jednak ryzyko, że taka operacja nie osiągnie wszystkich planowanych celów, a w konsekwencji dojdzie do uderzenia militarnego na Koreę Południową (gdzie stacjonuje prawie 30 tys. amerykańskich żołnierzy), a może nawet ataku jądrowego z Północy. Nie trzeba dodawać, że Japonia i Korea Południowa musiałyby być gotowe wesprzeć operacje wojskowe Amerykanów jeszcze zanim zostałyby one rozpoczęte.
Trzecia opcja to zainicjowanie konwencjonalnego ataku militarnego w sytuacji, gdy dane wywiadowcze wskazują, że Korea Północna przygotowała swoje rakiety do natychmiastowego użycia. Wtedy doszłoby po prostu do klasycznego uderzenia wyprzedzającego. W takim przypadku istnieje jednak ryzyko, że informacje służb wywiadowczych nie są wystarczająco jasne bądź dotrą zbyt późno.
To wszystko prowadzi nas z powrotem do roku 2020. Jest wiele niewiadomych, ale nie ma wątpliwości, że ktokolwiek wygra listopadowe wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, w którymś momencie swojej kadencji stanie przed koniecznością podjęcia doniosłej decyzji w sprawie Korei Północnej.
Richard Haass - prezes Council on Foreign Relations - amerykańskiej organizacji zajmującej się stosunkami międzynarodowymi. W latach 2001-2003 był dyrektorem ds. polityki planowania w Departamencie Stanu USA i specjalnym wysłannikiem prezydenta George'a W. Busha do Irlandii Północnej, a także Koordynatorem ds. Przyszłości Afganistanu.
Copyright: Project Syndicate, 2016